Minione 12 miesięcy uznaję za wcale niezły okres zarówno pod względem moich doświadczeń gamingowych, jak i wydarzeń związanych ogólnie z całym medium. Nie będę ukrywał, uwielbiam eksplorować wirtualne światy z dobrymi historiami, a większości ogranych przeze mnie tytułów dokładnie tego udało się dostarczyć. Ponadto, z perspektywy starego pececiarza, około branżowych światełek w tunelu mieliśmy co najmniej kilka. Podobać mogła się zorganizowana przez MKwadrat Podcast i wsparta przez growe media, oddolna akcja #PolishOurPrices mająca wymóc niższe ceny gier na Steam. W kilku wypadkach udało się co nieco dzięki niej wywalczyć. Fajnie też, że gracze pokazali deweloperom, że nie tolerują pójścia na łatwiznę (patrzę tu na was, Ubisoft i Star Wars Outlaws) i że razem, sami w sobie stanowią siłę mogącą wpływać na decyzje „na górze,” jak w przypadku afery z Helldivers II i koniecznością posiadania konta w Playstation Store.
Ktoś pewnie powiedziałby, że tak naprawdę obie akcje relatywnie niewiele dały, bo obniżki wywalczono głównie w przypadku pojedynczych indie deweloperów, a konto PS Store wprowadzono już przy następnym porcie produkcji z Playstation, God of War: Ragnarök. Wolę jednak widzieć w tym wypadku szklankę do połowy pełną – i zdecydowanie lepiej, że zwykle podzielona, społeczność potrafiła się zmotywować do działania, niż pokornie przyjmować rzucone w nią ochłapy.
Najlepsze w 2024
Co do samych gier, tu również z mojej perspektywy się działo. Zacznijmy od najbardziej oczywistego – bo takiego, przy którym spędziłem najwięcej czasu – z kandydatów, Horizon: Forbidden West na peceta. O ile mogę poniekąd zgodzić się z zarzutami, że główny wątek zdradzał symptomy „środkowej części trylogii” i wypadał słabiej od części pierwszej, tak już cała reszta to po prostu palce lizać w kategorii sandboksów. Olbrzymia mapa z mnóstwem znajdziek do odkrycia, wciąż arcyciekawy lore i równie rezolutna co wcześniej Aloy. Zresztą, prawie dwieście godzin na liczniku mówi swoje. Czy jednak była to moja gra numer jeden? Cóż… mimo wszystko chyba nie, a to za sprawą niezwykle mocnego zamknięcia roku w postaci remake’u Silent Hill 2 i równie kapitalnego Indiana Jones: Wielki Krąg. Choć to zupełnie różne gatunki czy koncepty na rozgrywkę, obie produkcje łączy najważniejsze – doprowadzony do perfekcji klimat. Do mojej końcowo rocznej topki dorzuciłbym też niezwykle nastrojowego indyka, czyli Pacific Drive i pozycję z kupki wstydu, Aliens: Dark Descent. Ten pierwszy to w krótkich słowach S.T.A.L.K.E.R. na kołach. W drugim emulacja Decydującego starcia była z kolei wręcz perfekcyjna, a terkoczące smartguny i szum miotaczy ognia kładące na glebę dziesiątki Obcych to melodia dla uszu. Miłymi akcentami multiplayerowymi okazały się z kolei Lethal Company wespół z głośnym Helldivers II – obie zapewniające nieco oddechu (ale też adrenaliny!) pomiędzy bardziej ambitnymi przygodami.
Najgorsze w 2024
W tym wypadku miałem o tyle szczęście, że z ogranych pozycji trudno mi jednoznacznie określić którąkolwiek mianem całkowitego gniota. Mimo wszystko jednak, dolne rejony skali dobrej zabawy, też miały kilku swoich reprezentantów. Po pierwsze zatem, nieco już leciwy, schematyczny Vampyr który wymęczył mnie powtarzalnością kolejnych zadań tak bardzo, że końcowe cutscenki przeklikiwałem z myślami pokroju „błagam, niech to już się skończy”. Po drugie, nasze własne Nobody wants to Die, stanowiące przykład na to, jak biednym gameplayem koncertowo położyć genialny pomysł na świat (tu jak żywcem wyjęty z Blade Runnera i Altered Carbon). Po trzecie, nieoczekiwanie gorzej niż sądziłem, bawiłem się przy pecetowej wersji God of War: Ragnarök. I nie zrozumcie mnie źle, to nadal realizacyjna czołówka, z naprawdę fajną historią i bohaterami. Sama rozgrywka jednak, jest tu czymś niewiele ponad kopiuj-wklej tego co działało w poprzedniej części. Poczucie, że robię znów dokładnie to samo, potrafiło jednak rzucić nieco cienia na co lepsze elementy.
Nadzieje na 2025
Cóż, 2025 w kwestii sprzętowej zapowiada się ciekawie już tylko za sprawą czającej się za rogiem nowej generacji kart grafiki. Jak to jednak wpłynie na branżę gier? Czy będziemy mieli do czynienia z ewolucją czy rewolucją? I przede wszystkim, ile będzie nas to kosztowało? Na obecnym etapie wciąż wiemy mniej niż więcej, ale wiele wskazuje, że przebijemy kolejny cenowy sufit. Życzyłbym sobie zatem, by tym razem AMD, a w idealnym świecie także Intel i jego seria Arc się realnie zbliżyły do dominującej niepodzielnie na rynku Nvidii. Konkurencja to w tej branży rzecz konieczna, zwłaszcza dla nas, graczy.
Growo zaś, rzeczy z potencjałem na horyzoncie widać co najmniej kilka. Początek roku wygląda obiecująco szczególnie za sprawą Kingdom Come: Deliverance II, czyli kolejnego ogromnego erpega z historią osadzoną u naszych południowych sąsiadów. Osobiście przyglądam się też Lost Records: Bloom and Rage, produkcji w typie Life is Strange od nomen-omen twórców pierwszej i drugiej części tej serii, Don’t Nod. Jest też w końcu długo wyczekiwane The Last of Us 2 na peceta (oby tym razem bez technicznych problemów) i The Alters od rodzimego 11 bit studios. Sprzedaż tej ostatniej produkcji kontekście niedawnych doniesień o problemach dewelopera, może zadecydować o jego być albo nie być. Oby skończyło się na tym pierwszym. Z mniej oczywistych, bo i mniej pewnych co do określonej daty premiery kandydatów, będę wypatrywał wieści odnośnie nowej produkcji Blooberów, czyli Cronos: The New Dawn, a także Mafii: The Old Country i remake’u Gothica. Liczę też na więcej informacji w temacie zapowiedzianego już jakiś czas temu Jurassic Park: Survival, który zrobiony dobrze, przy tak mocnej licencji, może okazać się killerem na miarę nowego Indiany Jonesa. Słowem, nadzieje wiążę przede wszystkim z tytułami single player, na rynku wciąż trzymającymi się (wbrew niektórym branżowym opiniom) całkiem mocno. I niekoniecznie mnie to martwi.