Do serii Dragon Ball mam szczególny sentyment. Za dzieciaka z zapartym tchem śledziło się przygody Goku i spółki przed ekranami telewizorów. I nie przeszkadzało to, że trzeba było wstać z samego rana ani to, że telewizja RTL nadawała serial z francuskim lektorem lub że czekało się milion odcinków na zakończenie walki z Cell'em. Seria nie była byle jaką „bajką” i ośmielę się stwierdzić, że kształtowała charaktery. Miała to „coś”, co przyciągało dzieci przed odbiorniki i było to dobre.
Gdy usłyszałem że wychodzi Dragon Ball Fighter Z, byłem nieźle nakręcony na tę produkcję. Wspominając nieoficjalnego M.U.G.E.N.-a oraz mojego pierwszego oficjalnego już DZ Burst Limit na PS3 oraz DBZ Shin Budoaki Another Road na PSP, nie mogłem się doczekać, aby zagrać w nową odsłonę naparzanki spod znaku smoczych kul. Gra produkcji firmy Arc System Works, znanej przede wszystkim ze świetnego Guilty Gear oraz mniej mi znanego BlazBlue nie mogła zapowiadać się źle. Wszystkie zajawki, które widziałem, napawały niemałym optymizmem, a to, co pokazywane było na ekranach podczas targów gier, zapierało dech w piersiach. System „tag team”, klasyczny rzut 2D, dynamika starć, efektowne przejścia i łączenia kombinacji onieśmielały, a palce same układały się do złapania kontrolera, aby dokopać tym wszystkim niemilcom, którzy zabijali co chwila naszych ulubionych bohaterów na ekranach telewizorów podczas oglądania serialu.
Pierwsze wrażenia
Recenzowałem wersję PC i bałem się, że będę potrzebował niemałego kombajnu do czerpania przyjemności z tej gry. Ku mojemu zaskoczeniu, nie było wcale tak źle. Zainstalowałem ją na kilkuletnim już laptopie, który spokojnie dał sobie z nią radę. Wykrywanie ustawień automatycznie podkręciło wszystko do maksimum, co mnie zdziwiło. Oczywiście wiedziałem, że nie może być tak pięknie i po włączeniu pierwszej walki oglądałem wszystko w 10 klatkach na sekundę. No niefajnie. Musiałem obniżyć ustawienia grafiki na najniższe, oczekując, że zobaczę na ekranie jakieś świecące kartofle i nie będę mógł nikogo rozpoznać, z wyjątkiem koloru kubraczka ale na szczęście tak się nie stało. Gra wygląda naprawdę świetnie nawet na słabszych ustawieniach graficznych. Działała płynnie nawet podczas miliona kombinacji pojawiających się na ekranie w błyskawicznym tempie sześciu postaci i aktywowania co i rusz specjalnych, a przy tym szalenie widowiskowych, ataków. Zdecydowanie plus, ponieważ gracze niemogący sobie pozwolić na maszyny dorównujące NASA albo innemu Skynetowi będą mogli spędzić miłe chwile podczas imprezowych sparingów z padami zamiast rękawic.
Krok 1. Rozciąganie
Gra wita nas długą umową i szeregiem pytań dotyczących regionu świata, w jakim przyszło nam aktualnie grać. Wszystko po to, aby dopasować nas do lobby, w którym będziemy mieli większe prawdopodobieństwo spotkania innych wojowników ze swojego kręgu kulturowego. Wygodne rozwiązanie, nienowe oczywiście, ale przyjemne, bo nie trzeba szukać w ciemno graczy, z którymi można byłoby się dogadać. Co nie zabrania nikomu wejścia do lobby innej strony świata. Następnie przenosimy się do ekranu głównego, ukazującego nam miniaturowe postacie z serii – po nazwaniu jedna z nich może zostać naszym awatarem. Tak zidentyfikowanymi karzełkami można się poruszać na platformach, które kojarzymy ze świata DB. Zarówno awatary, jak i gotowe podstawowe zwroty i emotikony dopasowujemy do siebie. Z odwiedzanych platform można przechodzić do różnych trybów gry: fabuły, treningu, trybu arcade, walk sieciowych lub sparingów odbywających się pomiędzy graczami danego lobby. Oprócz tego mamy jeszcze sklep, w którym za wewnętrzną walutę zdobywaną praktycznie za wszystkie aktywności w grze, można nabyć kapsułki z nowymi awatarami, zwrotami, kolorami postaci i innymi drobiazgami, które uczynią kierowaną miniaturkę naszą i niepowtarzalną. Obok natomiast znajdują się światowe rankingi. Dużo tego na raz i z początku trudno się w tym połapać, ale co rusz pokazujące się samouczki wszystko tłumaczą.
Krok 2. Rozgrzewka
Moim pierwszym krokiem było wejście na platformę treningową. Pora zobaczyć, co potrafią dobrze nam znani bohaterowie i ci mniej sympatyczni serialowi przeciwnicy. Miałem nadzieję, że sterowanie znane z poprzednich odsłon pozostanie bez zmian. I się nie rozczarowałem. Wszystko było po staremu. Ciosy lekki, średni, ciężki i energetyczny, kombinacja dół, przód/tył i któryś z wyżej wymienionych na ciosy specjalne. Easy money. Poczułem się jak w domu. Sterowanie jest raczej intuicyjne i przystępne dla nowicjuszy, którzy, tak jak ja, grają sobie w bijatyki ze znajomymi na imprezach. Człowiek szybko się go uczy. Schody zaczynają się dopiero podczas prób tworzenia kombosów. Nie mogę powiedzieć, że przychodziły mi one łatwo. Moje drewniane palce nie chciały śmigać po padzie tak szybko, jakbym chciał, w wyniku czego w samouczku z Vegetą spędziłem prawie 50 minut. Jego okrzyki tak wryły mi się w umysł, że słyszę je w nocy do dziś. Nowością w tej odsłonie jest możliwość wezwania Shenrona w momencie zgromadzenia wszystkich smoczych kul. Zdobywa się je poprzez zdobycie ciągu trafień, które odpowiadają liczbie gwiazdek na kuli. Dziesięć trafień da nam kulę z jedną gwiazdką, a siedemdziesiąt wzwyż tę z siedmioma gwiazdkami. Dla leniwych – można bić jeden przycisk, który tworzy automatyczne kombosy dające losowe kule. I tak 7 razy. Po wezwaniu smoka (kto pierwszy, ten lepszy, gdyż kule dostępne są dla obu uczestników walki) spełni on jedno z czterech życzeń. Całość łatwa do nauczenia, trudna do wymasterowania. Znana maksyma towarzysząca większości bijatyk ma zastosowanie również tutaj. Co nie zmienia faktu, że nawet bez wymyślnych kombinacji da się przeciwnika pokonać w widowiskowy sposób. Niszczące się poprzez ataki otoczenie i animowane finishery z nimi bezpośrednio związane cieszą oczy.
Krok 3. Sparing z cieniem
Następnie swoje kroki skierowałem do trybu arcade, aby poćwiczyć na botach, to czego się nauczyłem. Przywitała mnie tu informacja, że po uzyskaniu odpowiedniej oceny za ukończenie dostępnych tam trybów gry, mogę odblokować nowe postacie. Byli to Goku oraz Vegeta w wersji SSGSS. Miód na moje serce. Chwyciłem zatem za pada. Zaczęło się niewinnie. Trzy etapy przeszedłem śpiewająco, z najwyższą możliwą notą. Na czwartym zjadłem zęby… Poziom trudności był tak wyśrubowany, że musiałem się z nim zmagać prawie pięć razy. Oczywiście za każdym razem obniżała się moja ocena końcowa, co zaowocowało frustracją. No niestety, mistrzem nie zostałem, a postacie jak odblokowane nie były, tak nie są. Ale do czasu…
Krok 4. Wstąpienie na galę
Po ochłonięciu ze starcia z botami postanowiłem odstresować się w trybie fabularnym. Wita on nowych graczy (ponownie) samouczkami, które pokazują podstawowe mechaniki rządzące światem bijatyk 2D. Po ukończeniu tego trybu również dostępne będą nowe postacie do wyboru podczas tworzenia drużyn poza fabułą. Fajnie. Pierwsze walki były proste i prowadzone jeden na jeden, jeszcze bez możliwości zmiany zawodnika. Tych odnajduje się podczas drogi przez zakręcony wątek, który w pełni ogarną chyba tylko zatwardziali fani. Niestety ja poległem, gdyż moja znajomość serii anime ograniczała się do tego, co oferowała mi telewizja, a jak wiadomo, nie zawsze można było wszystko obejrzeć. Co absolutnie nie zmienia faktu, że pomysł na fabułę gry jest intrygujący i wciąga ona gracza. Jedynym, co mnie irytowało podczas grania, były przerywniki, w których dialogi trzeba było ręcznie klikać, aby ruszyły dalej. Dziwne rozwiązanie, ale przynajmniej ma się pewność, że nic nie umknie naszej uwadze. Za n-tym razem zaczęło być to troszkę denerwujące.
Krok 5. Walka wieczoru
Po poczuciu się już pewniej z moimi bohaterami, stworzyłem drużynę do gry sieciowej. Goku, Vegeta oraz Trunks to moje ziomki. Dobrze łączą się ze sobą, co widać było w pierwszych meczach z żywymi przeciwnikami. Asysty pozwalały na ciągłe łączenie ciosów. Nie dawały wytchnienia tym próbującym bez sensu klepać we wszystkie przyciski na raz, co zdecydowanie było widać po akcjach wywijanych przez moich wirtualnych oponentów. Poziomy umiejętności ludzi grających w tę grę są zdecydowanie różnorodne. Jak napisałem wcześniej, każdy może spokojnie do niej zasiąść. I dobrze, bo niekiedy ci, którym kopałem wirtualne tyłki, po pierwszej przegranej się ogarniali i dawali mi popalić. Samo łączenie meczów jest bardzo przystępne. Można wybrać, czy chce się grać w rozgrywkach rankingowych, czy też zwykłych. Po ustaleniu parametrów rozgrywki rozpoczyna się wyszukiwanie gry, które (co najbardziej mi się spodobało) odbywa się w tle. Dzięki temu możemy robić co nam się żywnie podoba i grać w dowolny tryb, do czasu aż pojawi się komunikat, że znaleziono odpowiedniego dla nas przeciwnika. Nie musimy dzięki temu patrzeć bezczynnie w ekran szukania graczy. Duży plus. Można również określić poziom, graczy, z którymi chcielibyśmy się zmierzyć. Po kilku wygranych z rzędu poczułem się pewnie i zdecydowałem się podnieść poprzeczkę. Moja niezachwiana wiara we własne możliwości trwała jednak tylko do czasu pierwszej walki. Mój oponent wybrał do drużyny postacie SSGSS, więc wiadomo, co potrafił zrobić z padem. Wyniku i czasu walki pozwolę sobie nie komentować…
Krok 6. Profity
Kończąc opisywanie swoich wrażeń, podsumuję je w ten sposób: gra jest szalenie DOBRA. Satysfakcja z niej płynąca jest niemiłosiernie przyjemna, a wrażenia wizualne, co już niejednokrotnie podkreślałem, usuwają w cień jej poprzedniczki. Na dodatek jest przystępna dla lajtowych graczy, nie rozczaruje też hardkorowców chcących wylewać siódme poty podczas niekończących się walk. Więcej takich gier proszę!