Ostatnio mieliście okazję dowiedzieć się co nieco o wyznawcach Kościoła Eda Wooda, czyli Woodities. Dlatego też w ramach cyklu „Filmy tak złe, że aż dobre” pod lupę bierzemy jego film, a raczej kolejne kultowe już dzieło klasy B. Przyszedł czas na Plan dziewięć z kosmosu.
Wisienka na torcie Eda Wooda
Plan dziewięć z kosmosu to amerykański film klasyfikowany jako horror science-fiction. Swoją premierę miał w 1959 roku. Za jego reżyserię i scenariusz odpowiada twórca takich produkcji jak Glen czy Glenda, Narzeczona Potwora czy Noc upiorów, czyli Ed Wood. Jednak to właśnie Plan… przyniósł Amerykaninowi największą sławę. Głównie dlatego, że często jest uznawany za najgorszy film w historii kinematografii. W tym kultowym dziele zagrali aktorzy znani z innych produkcji Wooda, czyli Tor Johnson i Lyle Talbot, a także słynąca z niecodziennej talii i niezwykłego pseudonimu Vampira. Najsławniejszym artystą, który pojawił się na planie, był przyjaciel Eda – słynny w latach dwudziestych i trzydziestych odtwórca roli Draculi czy Potwora Frankensteina – Bela Lugosi. Niestety, aktor zmarł wkrótce po rozpoczęciu zdjęć, co nie przeszkodziło reżyserowi w kręceniu filmu. Do tego wątku jeszcze jednak wrócimy.
Tylko wilkołaka tu brak
O czym jest nasz Plan…? Trudno powiedzieć. Ed Wood miał jakąś wizję, ale nie do końca wiem jaką. Film jest dziurawy, niespójny i momentami pozbawiony sensu. Postaram się przedstawić go wam najlepiej jak umiem.
Po krótkim wystąpieniu narratora obserwujemy pogrzeb nieznanej kobiety. Następnie akcja przenosi się do samolotu, gdzie dwaj piloci widzą kilka statków kosmicznych. Podróżnicy z kosmosu latają nad cmentarzem, w wyniku czego niedawno zmarła kobieta (bo zakładamy, że to ta, której pogrzeb widzieliśmy) wstaje z grobu i staje się czymś pomiędzy zombie a wampirem. Następnie zabija dwóch grabarzy za pomocą wzroku. Chwilę później umiera mąż owej kobiety, ale i on zostaje wskrzeszony. Pilot opowiada swojej żonie o latających spodkach, a te… nawiedzają Ziemię raz za razem. Pojawiają się w mediach, a rząd postanawia się ich pozbyć, bo… nie lubią, jak ktoś lata sobie nad naszą planetą?
Poważnie – UFO, poza ożywianiem trupów, nie robi nic innego tylko sobie lata tu i tam. Tymczasem do akcji wkracza wojsko, które ostrzeliwuje przybyszów z kosmosu, choć nie jest w stanie ich zestrzelić. Na cmentarzu policja odkrywa zwłoki kopidołów, a komisarz zostaje zabity przez dwoje wampiro-zombie. Wygląda na to, że wszyscy byli na ten fakt przygotowani. Pogrzeb odbywa się jeszcze tego samego dnia, a oficer w nocy podnosi się z grobu. Tymczasem nasi kosmici, w swoim statku-matce, dyskutują przejęciu władzy nad światem za pomocą ożywieńców i zabiciu wszystkich mieszkańców „dla ich własnego dobra”. Swoją drogą „obcy” wyglądają zupełnie jak ludzie. Widzimy też jak za pomocą kosmicznej broni potrafią sterować ghoulami (tak bowiem określają powstałych z grobów).
Tymczasem oficer armii USA przybywa na cmentarz wraz z policją, pilotem samolotu i jego żoną. W międzyczasie dziwny promień albo słońce (trudno stwierdzić) zabija jednego ze wspominanych ożywieńców. Nasi bohaterowie dostają się na statek kosmiczny, by porozmawiać z przedstawicielami innej planety. Dyskusja kończy się bójką i podpaleniem spodku, który odlatuje i wybucha w powietrzu. I koniec. Nie wracamy do statku-matki. Nie wiemy, co się stało z ożywioną na początku kobietą. Nie ma wzmianki o pilocie i reszcie jego ekipy. Ktoś planował część drugą, czy też zabrakło taśmy? Tego się już nie dowiemy.
Najważniejsze to mieć wizję
Plan… faktycznie zasłużył na miano najgorszego filmu w historii. Ale jednocześnie na określanie go mianem kultowego. Dlaczego? Jest tak zły w każdym aspekcie, że nie sposób się przy nim nie uśmiechnąć. Pomimo dziur w fabule i licznych błędów, ogląda się go przyjemnie, bo i jest o czym dyskutować. Nie nudzi, lecz bawi. Jedną z zabaw w trakcie seansu może być wyliczanie momentów, gdy widzimy tą samą scenę albo gdy dzień zmienia się w noc, by zaraz… znów być dniem.
Szacunek należy się też ludziom, którzy nie tylko w nim grali, ale zrobili o wiele więcej. Otóż aktorzy na plan przynosili własne kostiumy. Każdy miał też ze sobą przedmioty, które wykorzystano w scenografii. Cmentarz i kaplica to prawdziwy majstersztyk nieudanego planu zdjęciowego. Widać, że budynek zrobiony jest z tektury oraz desek i zmieściłby najwyżej jedną osobę – i to na stojąco. Momentami bałem się, że za chwilę się przewróci. Nagrobki są również zbyt małe i wykonane chyba z kartonów. Jednak ktoś się poświęcił i zrobił chociaż tyle. A nasze latające spodki? To dwa złączone ze sobą talerze, nad którymi widać sznurki unoszące je w powietrzu! Co ciekawe, kiedy „latają” są okrągłe, ale kiedy już wylądują – stają się kwadratowe! Momentami brakuje też tła scen. Innymi słowy, wszystko jest tak złe, że aż piękne.
Godny podziwu jest oczywiście też zapał reżysera. Wspomniałem o tym, że jeden z aktorów zmarł wkrótce po rozpoczęciu zdjęć. Ed Wood nie zraził się. Wziął kilka niepublikowanych, archiwalnych nagrać ze zmarłym kolegą, wkleił je w swój film i dopisał do tego scenariusz. Znalazł też dla niego dublera, który snuł się po planie z zasłoniętą do połowy twarzą. Niestety, był on tak niepodobny do głównego bohatera, że nawet zakrywanie go nic nie dało.
A jaki jest sam przekaz filmu? Spróbujmy zgadnąć. Wydaje się, że Ed Wood chce nam coś powiedzieć. Myślę, że chodziło o nawiązanie do jakiejś wojny. Może tej w Korei lub w Wietnamie albo jeszcze innej? Kto wie? Pewnie tylko sam reżyser.
Dzieło ponadczasowe
Do historii kinematografii przechodzą filmy wybitne, ale najwyraźniej i te złe. Czy Plan… jest tym najgorszym z najgorszych? Według mnie nie. Ratują go aktorzy. To nie są wybitni specjaliści, ich grę można określić mianem „drewnianej”. Ale widać ich starania, bowiem opanowali ten dziwny scenariusz i chcą wypaść jak najlepiej. Może nie jest to specjalny wyczyn, ale w omawianym wcześniej Manosie wyglądało to znacznie gorzej. Owszem, Plan… jest momentami nudny, zwłaszcza gdy kosmici starają się tłumaczyć swe plany i powody przybycia na Ziemię. Ale to tylko kilka fragmentów. Choć akcja nie ma ładu i składu, to jest szybka, porywająca, a przede wszystkim zabawna.
Ed Wood najwyraźniej miał wiernych przyjaciół, którzy pomagali mu przy realizacji jego marzeń. Jestem pewien, że wiedzieli jak wyglądają jego filmy, bo omawiana produkcja nie była przecież jego pierwszą. Ale przyszli na plan, dali z siebie wszystko, zainwestowali we własne kostiumy. Myślę, że także w trakcie zdjęć najważniejsza była wspólna zabawa. Dzięki temu marzenia wizjonera się spełniły i przeszedł do historii kina. A jego film zasługuje na miano kultowego. Choćby w złym tego słowa znaczeniu.