Moda na powroty
Jestem jedną z tych znienawidzonych osób, która bezlitośnie narzeka na Marvela. Mimo bycia psychofanem Spider-Mana, każdy kolejny film o Avengersach sprawiał, że moje fanowskie zacięcie traciło na sile. Powtarzalność, utarte motywy, przewidywalne walki. Kosmiczna rozwałka z wielkim fioletowym kosmitą sprawiła, że zasnąłem w połowie filmu. Zacząłem się wtedy zastanawiać, gdzie jest mój kochany Marvel? Gdzie ukryły się te fascynujące historie Punishera czy Ghost Ridera? Co się stało z tworami Stana Lee, przez które pragnąłem być ugryziony przez radioaktywnego pająka? Czy tańczący Tobey Maguire już nigdy nie wróci?
Przeplatające się rzeczywistości
Wrócił. Ostatni film o Spider-Manie przywrócił mi nadzieję w Uniwersum (teraz już w sumie Multiwersum), a moje uwielbienie do serii Sama Raimiego o Człowieku-Pająku zostało nagrodzone. Jakież było więc moje podekscytowanie, gdy to właśnie ten reżyser, odpowiedzialny za pierwszą pajęczą trylogię, został ogłoszony twórcą najnowszego filmu: Dr Strange w Multiwersum Obłędu! Oczekiwania były ogromne. Po seansie ostatniego Spider-Mana widzowie zobaczyli, że idea przeplatających się rzeczywistości daje ogromne możliwości. Aktorzy z innych filmów mogą teraz logicznie zawitać na ekran. Fani piali z zachwytu na widok Williema Dafoe, który powrócił do roli Zielonego Goblina, a ich nadzieje względem kolejnego filmu rosły. Oznacza to tyle, że mniej więcej w połowie drogi stały się nierealne. Tom Cruise w roli Iron Mana, cameo Deadpoola, powrót Daredevila, śmierć Spideya – w pewnym momencie te doniesienia wymknęły się spod kontroli. Przyznam jednak szczerze, nawet ja po cichu wierzyłem, że choć część z nich się spełni.

Kadr z filmu „Doktor Strange w multiwersum obłędu”
Spełnione oczekiwania
I spełniły się. Bez zbędnych spoilerów można powiedzieć, że naprawdę dużo znanych postaci faktycznie pojawiło się na ekranie. Większym zaskoczeniem jest jednak sam klimat filmu. Jak wiemy, Sam Raimi to reżyser, który zasłynął nie tylko obrazami o Spider-Mania. Znany jest też jako twórca serii Martwe Zło. I właśnie w Multiwersum Obłędu puszcza on wodze swojej przesiąkniętej horrorem fantazji. Główną antagonistką jest bowiem Wanda – Scarlet Witch – która postanawia (pod wpływem demonicznej księgi czarów i za pomocą innych rzeczywistości) odzyskać swoje dzieci. Ma się to odbyć kosztem życia pewnej podróżującej przez uniwersa dziewczyny, Americi Chavez, po drodze zaś z pewnością zginie mnóstwo ludzi. Na drodze staje jej tytułowy Dr Strange. Jak się jednak okazuje, wkurzona wiedźma potrafi być naprawdę brutalna.
Niezbyt family friendly
Trup ściele się gęsto. I to wcale nie w sposób znany nam z Avengers, który można było określić mianem family friendly. Wydłubywane oczy, widoczne rany, wybuchające głowy – ogromny wachlarz naprawdę widowiskowych zgonów. Już po pierwszych minutach widz zorientuje się, że nie jest to typowy „film Marvela”. Rodzic zaś prawdopodobnie stwierdzi, że to dobry moment na ewakuowanie swojego dziecka z sali kinowej. A im dalej w fabułę, tym robi się mniej rodzinnie. Sam Raimi nie szczędzi jump scare’ów, ale także momentów i chwytów typowych dla kina grozy. Pokrzywione postaci wychodzące z lustra, opętania, zakrwawiona wiedźma maszerująca w kierunku swoich ofiar. Tutaj także można wymieniać długo. Chodzi mi jednak o to, że nie jest to kino superbohaterskie, jakiego zapewne się spodziewacie. Przemoc ociera się bardziej o Deadpoola, zaś poziom strachu to już mniej ekstremalne kino grozy.

Kadr z filmu „Doktor Strange w multiwersum obłędu”
Powiew świeżości
Czy to dobre rozwiązanie? Z mojej perspektywy – świetne. Nie wiem, jak zareagują rodzice młodych widzów, którzy poszli do kin z pozytywnym nastawieniem po pierwszej części Dr. Strange. Dla mnie jednak był to powiew świeżości w uniwersum Marvela, a także prawdziwa petarda zarówno pod względem fabularnym, jak i wizualnym. Zarówno ujęcia, jak i muzyka przywodzą na myśl dawne filmu Raimiego, co samo w sobie jest w moim odczuciu wielką zaletą. Niektórzy narzekają jednak na dziury fabularne. W filmie dzieje się bowiem dużo, a czasu ekranowego nie ma znowu tak wiele. Przez to faktycznie, miejscami można zauważyć naciąganie wątków, postaci zaś potrafią zginąć nim na dobre zagoszczą się na ekranie. Mnie to jednak nie raziło. Inny powracający zarzut to marginalna rola Dr. Strange’a. Zarzuca się, że jest to właściwie obraz o Wandzie. Tego także nie zauważyłem, a Benedict Cumberbatch miał okazję po raz kolejny pokazać swój kunszt aktorski.
Sam Raimi królem superbohaterów!
Nie da się obok tego filmu przejść obojętnie. W mojej opinii jest to światełko w tunelu filmowej przyszłości Marvela – sam straciłem już bowiem nadzieję po kolejnych cukierkowych seansach pełnych błyszczących bohaterów. Nie mogłem już znieść żartobliwych dialogów muskularnych herosów w obliczu zagłady całej planety (po raz kolejny, ta Ziemia to strasznie pechowe miejsce). Tym razem dostajemy coś zupełnie innego. Mrocznego, brutalnego i zaskakującego. Tego właśnie było mi trzeba, a Sam Raimi udowodnił po raz kolejny, że i kino superbohaterskie, i horror to jego żywioł!
Na film Doktor Strange w multiwersum obłędu zapraszamy do sieci kin Cinema City!