W poprzednich dwóch tomach wyobraźnia Mike’a Careya zdawała się nie mieć granic, a ambicje opowiadanej przez niego historii były wręcz kosmiczne. Jakże inaczej nazwać sytuację, w której główny bohater serii, Gwiazda Zaranna, tworzy swój własny wszechświat? I w jaki sposób Carey jest w stanie to przebić? Sprawiając, by kolejna postać, tym razem Elaine, dokonała aktu stworzenia kolejnego uniwersum. Jak to mówią: „co trzy wszechświaty, to nie jeden”. Gorzej, że ten oryginalny ulega stopniowej erozji po odejściu Jahwe. Jako że imię boga jest wpisane we wszystkie stworzenie, to jego brak skutkuje zniszczeniem. Gdyby tego było mało, armia Lilim pod przywództwem Lilith chce zburzyć Srebrne Miasto, siedzibę zastępów niebieskich. A w to wszystko włącza się jeszcze trzecia strona – zreformowane Piekło. W tym największy jest ambaras, gdy wszyscy tłuką się naraz.
Do Nieba, do Piekła
Dużą rolę w całym tym zamieszaniu odgrywa nowa postać – Fenris, której celem jest doprowadzenie do jeszcze szybszego rozpadu rzeczywistości. Złoczyńca o posturze niedźwiedziołaka stanowi czyste zło i dokłada kolejny składnik do multireligijnego kociołka. Już wcześniej Carey łączył judeochrześcijańską ikonografię z motywami z japońskiej mitologii – tu dochodzą też wierzenia nordyckie. Pewną rolę odgrywa nawet Yggdrasil, choć tak brzydkiej wersji wcześniej nie spotkałem. Ciężko uznać za imponujące drzewo, z którego zwisają dziesiątki tandetnych gwiazdek.
Oddanie całości opowieści w ręce jednego scenarzysty to zawsze ciekawe zjawisko. Podoba mi się, jak wiele pomniejszych epizodów z początkowych zeszytów znajduje pewne rozwinięcie lub zwieńczenie na końcu historii. Widać, że Carey nie zapomniał o swoich wczesnych pomysłach. Tym bardziej dziwi, że wspomniany już Fenris pojawia się w historii tak późno, szczególnie że dołącza do niego Lilith, również pełniąca do tej pory rolę dalekoplanową. Sprawdziliby się oni lepiej jako przeciwnicy, gdyby czytelnik poznał ich w początkowych zeszytach – tymczasem wygląda to tak, jakby scenarzysta za późno zorientował się, że wyeliminował część postaci za wcześnie i że brakuje mu antagonisty. Doceniam jednocześnie, że Carey co kilka zeszytów wplątuje mniejsze i zamknięte epizody, przypominające w swej konstrukcji Sandmana Neila Gaimana.
Handsome Devil
W poprzedniej recenzji narzekałem na kreację samego Lucyfera – cwaniaka nad cwaniaki, który za sprawą swojej inteligencji i sprytu był w stanie wyprzedzić przeciwników o kilka ruchów. Na całe szczęście w ostatniej części tryptyku sytuacja ulega zmianie – dużo przyjemniej ogląda się protagonistę, który przestaje być omnipotentny i czasem daje się zmanipulować. Główny cel Lucyfera przez siedemdziesiąt pięć zeszytów pozostaje taki sam, lecz widać tu pewien rozwój postaci i bohater na końcu swej drogi nie jest tym samym aroganckim bucem, co na jej początku. Duża w tym zasługa ciekawych dialogów pomiędzy nim a Ellaine czy samym Jahwe.
Stepehen Baldevil
Do samego końca Lucyfer pozostaje komiksem, który w najlepszym przypadku wygląda przeciętnie… choć bywają zeszyty, które wyglądają wręcz paskudnie. To aż niesamowite, że przez tyle odcinków nie udało się zatrudnić choćby na gościnny występ jakiegoś bardziej utalentowanego artysty. Pewnym wyjątkiem jest tu ostatni, bonusowy zeszyt – Lucyfer: Nirvana, z malowaną oprawą graficzną od zdobywcy nagrody Eisnera Jona J. Mutha. Trzeba tylko się przyzwyczaić, że na czas tej historii Gwiazda Zaranna przestaje być Davidem Bowiem, a przywdziewa twarz Stephena Baldwina.
Knockin’ On Hell’s Door
Opasłe tomiszcze towarzyszyło mi podczas licznych wieczorów, bo zazwyczaj czytałem jeden-dwa zeszyty przed snem. I muszę przyznać, że pod koniec robiłem to już bardziej z obowiązku niż dla przyjemności. Możliwe, że byłoby to lepiej strawne w mniejszych wydaniach zbiorczych – tak, jak było to publikowane wcześniej w Polsce. A tu najpierw czytelnik jest raczony epicką bitwą, by potem dostać bardzo długie, rozciągnięte na wiele zeszytów, zakończenie. Niemniej, koniec końców Lucyfer to bardzo dobra seria. By po raz ostatni użyć diabelskiego punu: jest to tytuł grzechu wart.