James Tynion IV w swojej opowieści zabiera nas do małego miasteczka w USA, w którym dochodzi do serii niewyjaśnionych zaginięć i morderstw. Ofiarami, zgodnie z tytułem, padają dzieci. Wyjaśnieniem tej zagadki i pozbyciem się sprawcy kłopotów zajmie się tajemnicza Erica, której ekscentryczne zachowanie budzi podejrzenia mieszkańców i lokalnej policji. Towarzyszyć jej będzie świadek i niedoszła ofiara rzezi.
Erica – postrach potworów
Coś zabija dzieciaki zdecydowanie bardziej stawia na tajemnicę i akcję niż powolne potęgowanie napięcia. Mniej tu niedookreślonego zagrożenia czającego się na bohaterów i stopniowego budowania nastroju, a więcej bezpośrednich, brutalnych ataków i stawania oko w oko z nadnaturalnym napastnikiem. To nadal horror, ale nie usiłujący wywołać w czytelniku uczucia niepokoju (co zresztą w przypadku komiksów jest dość trudne), tylko taki trochę bardziej przygodowy, jak Stranger Things albo To (szczególnie filmowa adaptacja z 2017 roku).
Postać Eriki Slaughter budzi skojarzenia z Buffy, Sayą z Blood: The Last Vampire, a nawet do pewnego stopnia z wiedźminką Ciri (głównie z racji profesji). Protagonistka serii zajmuje się tropieniem i eliminowaniem specyficznego rodzaju potworów na zlecenie pozostających w cieniu mocodawców. Jeździ od miasta do miasta, starając się nie zwracać na siebie uwagi, jednak jej dystynktywny wygląd i niestandardowe modus operandi sprawiają, że trudno ją zignorować. Twórcy musieli mocno uważać, żeby nie uczynić bohaterki zbyt cool i edgy. Na szczęście udało im się uniknąć popadnięcia w autoparodię, chociaż trzeba przyznać, że byli niebezpiecznie blisko zrobienia z Eriki niezniszczalnej Mary Sue, która wchodzi cała na biało, żeby momentalnie „rozpykać” monstrum i wyjść z potyczki cała na czerwono. Cóż, w końcu mamy do czynienia z rozrywkowym horroro-akcyjniakiem, a nie jakimś wyrafinowanym komiksem grozy.
Krwista rozrywka
Dobrze sprawdzają się też charakterystyczne, ale nie przesadnie wystylizowane rysunki autorstwa Werthera Dell’Edery. Nie znajdziecie tu jakichś nowatorskich kompozycji ani rewolucji w układzie kadrów, ale wszystko jest skomponowane sprawnie i ma wyraźny charakter. Solidną robotę wykonał kolorysta Miquel Muerto, który wykorzystał przede wszystkim stonowane barwy, dodatkowo przygaszając je delikatnym rastrem. Dzięki temu, gdy na kadrach pojawia się posoka, jej żywa czerwień od razu rzuca się w oczy. Proste, a skuteczne i przyjemnie dla oka.
Początkowo Coś zabija dzieciaki miało być pięcioodcinkową miniserią. Zainteresowanie tytułem i wsparcie sprzedawców oraz fanów komiksów sprawiło jednak, że jeszcze przed premierą pierwszego zeszytu oryginalny wydawca ogłosił zmianę planów. Mimo to pierwszy tom stanowi względnie zamkniętą całość, której zakończenie nie pozostawia czytelnika z irytującymi cliffhangerami, jednocześnie sygnalizując, że świat przedstawiony ma jeszcze wiele do zaoferowania. Ot, jak dobry pierwszy sezon serialu, który może, ale nie musi doczekać się kontynuacji.
To nie jest ambitny tytuł. To nawet nie jest żaden przełom w kategorii rozrywkowej fantastyki. Niemniej Coś zabija dzieciaki sprawia frajdę podczas czytania, więc jeśli macie akurat wolną godzinkę, to będzie to idealna lektura na późnoletni wieczór. Albo do pochłonięcia w komunikacji miejskiej w drodze do szkoły. Albo na jakąś inną porę.