Tym razem nie zaserwowano nam wizji świata, w którym władzę na życiem ludzi przejęły bezwzględne maszyny. Nie ma niebezpiecznych labiryntów, biologicznych eksperymentów czy podziałów na dystrykty. Wprawdzie nadal obowiązuje zasada homo homini lupus est, jednak to nie człowiek stanowi główne zagrożenie, choć, jak to przeważnie bywa, widać podział na tych dobrych i złych. Niebezpieczeństwo czeka na ludzi ze strony dżinów.
Nie mam tutaj jednak na myśli duchów zamkniętych w zaczarowanych lampach, które są w stanie spełnić trzy życzenia osoby dzierżącej w dłoni ich więzienie. Wprawdzie one także nie należą do najprzyjaźniejszych stworzeń magicznego świata, bardzo często obracają marzenia swojego właściciela przeciwko niemu, ale to nie ich lękają się bohaterowie najnowszego cyklu Josepha Delaneya. Dżin, czyli digitalizowany zespolony janusowy interfejs nano to kolejny wytwór ludzkich rąk. Tak, ludzie sami zgotowali sobie ten los. Trudno jednak nazwać ten twór maszyną, to swego rodzaju nowoczesny model golema, tylko bardziej zaawansowany i niebezpieczny.
Tym razem Delaney nie kreuje świata, w którym wiedźmy, boginy i biesy wszelakie sieją spustoszenie. Autor odszedł nieco od tematyki polowania na czarownice i inne stwory mroku i zabrał swoich czytelników do krainy rządzonej przez wspomniane dżiny. W pierwszym tomie serii przedstawił prawa panujące w jednym z miast wykreowanego przez siebie świata, przypomniał nam czasy walk gladiatorów na arenie, choć w przypadku jego powieści potyczki rozgrywają się pomiędzy wolnymi ludźmi, nie niewolnikami. Przynajmniej teoretycznie (tę kwestię rozwinę poniżej). Niestety pierwszy tom nowego cyklu Delaneya nie okazał się tak dobry jak tee rozpoczynające Kroniki Wardstone czy Kroniki Gwiezdnej Klingi. Nie był zły, po prostu nie wywołał we mnie tak silnych emocji jak Nowy mrok albo Zemsta czarownicy. Czy drugi tom także okazał się mniej ciekawy od kontynuacji innych serii?
Leif skończył pierwszy rok terminu u Tyrona. Korzystając z przerwy, jaka poprzedza rozpoczęcie drugiego roku szkolenia, bohater wybiera się w podróż – chce dotrzeć do siedziby Genthai, plemienia swojego ojca. Pragnie poznać jego przeszłość , a także dowiedzieć się czegoś więcej o grupie, z której sam się wywodzi. Ta wycieczka nie tylko dostarczy mu odpowiedzi na kilka dręczących go pytań, ale ukaże zupełnie inny świat oraz niebezpieczeństwa. Czy nowe informacje pomogą mu w walce z Hobem?
Arena 13: Rytuał okazała się o wiele ciekawszy niż poprzedni tom serii. Po pierwsze, ograniczono wątki walk na arenie i szkolenia do nich. Nie zrozumcie mnie źle, okazały się one najciekawszymi w pierwszej części, stanowiły dobre wprowadzenie do nowego świata Delaneya. Jednak skupienie się na samym terminowaniu czy wprowadzaniu młodego adepta w kanony walk to motyw dość często pojawiający się w powieściach skierowanych do nastoletnich odbiorców, i nie tylko. Czytelnik pragnie czegoś więcej, jakiegoś powiewu świeżości. I dostaje to właśnie w Rytuale.
Po drugie, ograniczono do minimum wątek, który dość mocno mnie denerwował – miłosny. Wiem, że młodzieżówki rządzą się swoimi prawami, bez uniesień serca nie ma akcji. Czasami romans okazuje się dobrze poprowadzony, niewymuszony , a czasami odnosi się wrażenie, że nie powinno go być. Zresztą w opowieściach o Tomie Wardzie wątek miłosny także uważam za zbędny, bohater wcale nie musi być w kimś szaleńczo zakochany, tym bardziej, że mówimy o nastolatkach, którzy często zmieniają swój obiekt uczuć.
W Rytuale dowiadujemy się więcej o świecie, w jakim rozgrywa się akcja. Na początku można odnieść mylne wrażenie, że to kolejne quasi-średniowiecze , gdzie liczą się rycerskie przymioty, tym razem przeniesione na walczących na arenie zapaśników. Nowa seria Delaneya nie dotyczy jednak przeszłych wydarzeń, tylko przedstawia wizję przyszłości. O tyle oryginalną, że pełną dżinów, magii i odniesień do niektórych ze znanych nam wynalazków naszych czasów.
Więcej miejsca poświęcono także lakom, pojawia się nawet wątek poruszający kwestię przynależności gatunkowej arenowych partnerów ludzi. Czy laki to bezrozumne przedmioty, narzędzia w rękach przedstawicieli homo sapiens, czy może bliżej im do nas? W pewnym momencie Delaney serwuje czytelnikom niezwykle interesujący wątek związany z tworzeniem rozumnego laka. Nie takiego, którego można wyuczyć odpowiednich komend, reagowania na nie, posłuszeństwa człowiekowi, tylko istoty samomyślącej, potrafiącej podjąć własną decyzję podczas walki na arenie.
Cały ten wątek dotyczący spojrzenia na laki i próby stworzenia nowej ich odmiany(dzięki temu walka z Hobem okazałaby się o wiele prostsza), okazał się niezwykle wciągający i bardzo dobrze przemyślany. Delaney kolejny raz pokazał, że dysponuje naprawdę rozległą literacką wyobraźnią. Postanowił nie tylko rozbudować historię świata, w którym dzieje się akcja Rytuału, ale także pokazać inną twarz tworzonych przez ludzi laków. Do tego dochodzi także historia dżinów.
Arena 13: Rytuał, w porównaniu z pierwszą częścią serii, to zdecydowanie ciekawszy pod względem fabularnym, akcji i rozwiązań tom, bardziej dopracowany i lepiej ukazujący materię wykreowanego przez Josepha Delaneya świata. Wydarzenia opisane w tej części zaskakują, trzymają w napięciu i poszerzają wiedzę czytelnika. Hob nadal stanowi wielkie zagrożenie, jednak okazuje się, że nie tylko jego powinna się obawiać ludzkość. Delaney ma dobrą passę pisarską, oby trwała ona jak najdłużej.
__________________________________________________
Za egzemplarz do recenzji dziękujemy wydawnictwu Jaguar