Nie da się ukryć, że czwarty sezon The Originals w porównaniu do poprzednich miał sporo dłużyzn. Jednak otwarte zakończenie bardzo mi do niego pasowało. Przyznam szczerze, że nawet dałam się nabrać, iż to koniec opowieści o Mikaelsonach… A to ci psikus!
Ach, ten Nowy Orlean
Już od pierwszych minut pilotażowego odcinka miałam uśmiech na twarzy. Początkowo zastanawiałam się czy to wina Josepha Morgana (wcielającego się w Klausa), czy po prostu radości z kolejnego sezonu serialu, na którym jeszcze się nie zawiodłam (podobno nigdy nie powinnam myśleć „nigdy”). Może The Originals nie jest produkcją wybitną – plasuje się raczej na poziomie mocnego wampiryczno-wilkołaczego (nie zapomnijmy o czarownicach!) średniaka – jednak mnie osobiście zawsze się bardzo podobał. Niby nie ma w nim nic nadzwyczajnego – ot, kolejna opowieść o stworzeniach przyciągających kłopoty. Bo u Mikaelsonów nigdy nie może być dobrze, a wszelkie okresy szczęśliwości są jedynie ciszą przed burzą.
Nikt nie spodziewał się hiszpańskiej inkwizycji…
Choć w Nowym Orleanie od kilku lat panuje względna równowaga między wampirami, wilkołakami i czarownicami, miasto wygląda nieco jak kocioł bałkański. Pokrywka w nim co chwilę podskakuje od pary, jednak woda się jeszcze nie rozlała. Czekam zatem na moment, gdy wzajemne antagonizmy – lub szkielety z szafy – przyczynią się do jakiejś katastrofy.

Kadr z serialu „The Originals”
Tak jak już wcześniej wspomniałam, długowieczny żywot przedstawicieli rodu Mikaelsonów naznaczony jest licznymi tragediami, konfliktami oraz kłopotami. Dlatego z chęcią wracam do Nowego Orleanu, by znów zobaczyć, jak świat płonie.
Jestem pewna, że tytułowemu rodzeństwu pierwszych wampirów nie uda się plan życia z dala od siebie. Przecież ich zbliżenie – a nie daj Boże skumulowanie się w jednym miejscu – poskutkuje powrotem Pustki. Jestem więc gotowa na krew, brutalne morderstwa, kłótnie i huśtawkę emocjonalną. Bring it on!