Empireum to kolejny wielki event Marvela. Dotyczy on rzecz jasna całego uniwersum, więc nie mogło w nim zabraknąć mutantów. Sprawdźmy, jak X-Men poradzili sobie z niecodziennym zagrożeniem.
Wszyscy na wszystkich!
Akcja Empireum. X-Men rozgrywa się już po wydarzeniach przedstawionych w Rodzie X i Świcie X. Niemal wszyscy mutanci, w tym nawet ci dotychczas źli, są tu zjednoczeni i żyją wspólnie na pływającej wyspie Krakoa, tworząc w ten sposób własne państwo, z którym świat musi się liczyć. Wciąż są gotowi pomagać ludzkości, ale też muszą się zmagać z własnymi problemami. Jednym z nich jest nieudane zaklęcie Scarlet Witch, która przypadkiem ożywia mutantów poległych na Genoshy. Na domiar złego stają się oni nieco bardziej rozgarniętymi zombie. W tym samym czasie, w tym samym miejscu pojawiają się roślinni kosmici Cotati i między obiema frakcjami rozpoczyna się wojna. Do konfliktu dołączają także cztery staruszki z Agrokultu. Konflikt mają rozwiązać X-Men, w skład których wchodzą m.in. Angel czy Muliple Man. Na ich czele staje Magic, która nie radząc sobie z problemem, przyzywa do tego wszystkiego demony! Takiego starcia żaden świat jeszcze nie widział!
Czarna komedia?
Już z samego opisu fabuły można wywnioskować, że omawiany komiks nie jest do końca poważny. I to akurat wychodzi mu na dobre. Gdyby jego autorzy, którymi są tu m.in. Jonathan Hickman, Gerry Duggan, Tini Howard czy Vita Ayala nie podeszli do wszystkiego z dystansem, pewnie czytelnicy omijaliby publikację szerokim łukiem, patrząc na tak wielkie niedorzeczności jak roślinni kosmici i zombie wegetarianie. A tak od początku widzimy, że mamy brać tytuł z przymrużeniem oka i stawiać na dobrą zabawę i „jazdę po bandzie”. Rzekłbym, że to takie trochę komiksowe Rekinado, a w momencie gdy myślimy, że już dziwniej być nie może, scenarzyści uśmiechają się tylko i mówią do nas: „Potrzymaj mi piwo”. Znajdziemy tu wszystko – jest brutalnie, groźnie, ale i zabawnie. Urywane kończyny, ogromne zagrożenie dla całej ludzkości miesza się żartami sytuacyjnymi, czarnym humorem, a nawet totalnymi sucharami. Akcja nie zwalnia tu nawet na chwilę. Do tego dochodzi cała masa gościnnych występów, a swoje do powiedzenia mają także Nightcrawler, Beast, Psylock, Mister Sinister czy nawet Doctor Strange. Najwspanialsze są tu jednak wspomniane już cztery charakterne babcie, które poznaliśmy już przy okazji pierwszego tomu Świtu X. To wszystko daje nam mieszankę wybuchową, od której ciężko się oderwać.
Wygląda dobrze
Podobnie jak w przypadku scenariusza, także i za stronę graficzną komiksu odpowiada kilkoro ludzi, wśród których są chociażby Matteo Buffagni czy Lucas Werneck. Może nie ma tu jakiegoś spektakularnego efektu, którego czytelnik by jeszcze nie widział, ale też nie można narzekać. Kadry zostały przygotowane starannie, przejścia są płynne, kreska wyraźna. Nie brakuje detali w tle, zbliżeń na twarze czy odpowiedniego pokazania emocji bohaterów. Odpowiednia kolorystyka dobrze współgra z przedstawionymi wydarzeniami. Potrafi nadać nieco mroku, brutalności czy humorystycznego tonu.
Lekko i przyjemnie
Empireum. X-men to komiks niezwykle lekki, zabawny, nieco głupkowaty, ale z pewnością nie infantylny. Nie sposób nie dostrzec tu inspiracji grą Plants vs Zombie oraz klasycznymi produkcjami z nieumarłymi w roli głównej. Ma jednak do zaoferowania o wiele więcej. W teorii jest związany zarówno z eventem Marvela jak i nową linią X-Men tworzoną przez Jonathana Hickmana. Dlatego szkoda, że Egmont nie pokusił się o słowo wstępu przedstawiające nam w skrócie jedno lub drugie. W praktyce jednak mógłby to być osobny, niezależny zeszyt, wydany w ramach serii What if…? czy żartu na prima aprilis. Najważniejsze jest jednak, aby sięgając po niego pamiętać o podejściu z dystansem, takim samym jak i twórcy. Wówczas mamy zagwarantowaną świetną zabawę w towarzystwie homo superiors. I zombie. No i człekokształtnych roślin z kosmosu. Oraz demonów. A także przebojowych starowinek potrafiących skraść serce czytelnika!