„Umrzeć – tego nie robi się czytelnikowi”. W ten sposób jeden z moich znajomych sparafrazował znany wiersz, poruszony jakiś czas temu lekturą Pasterskiej korony. Jego słowa kazały mi się zastanowić nad specyfiką relacji, często zaskakująco intymnej, jaka zawiązuje się pomiędzy autorem i jego odbiorcami. Oczywiście trudno tu mówić o symetrii, ale w tym przypadku chyba wyjątkowo nie jest ona potrzebna. Natychmiast przypominam sobie, jak to w dawnych pismach, zwłaszcza listach, zapaleni czytelnicy nagminnie przerzucali się sformułowaniami w stylu: „…kiedy spacerowałem po ogrodzie z Cyceronem…”. Spoglądam wstecz i uzmysławiam sobie, że w zasadzie mogłabym mówić podobnie: kiedy jadłam śniadanie z Pratchettem albo kiedy jechałam z nim autobusem, albo kiedy (ile to już temu?) siedziałam z nim na szkolnej przerwie. Jego tam oczywiście nie było – ale jednak jakby był.
Mogę śmiało powiedzieć, że pisarstwo Terry’ego Pratchetta towarzyszyło mi przez większą część życia. Po raz pierwszy po jego książkę sięgnęłam, mając lat może jedenaście albo dwanaście – wieku dokładnie nie pamiętam, pamiętam natomiast świetnie, że była to Maskarada: dyskowa opowieść o operze, którą otwiera iście szekspirowska, ponura sceneria z wyjącym wiatrem i huczącymi gromami, a pierwsza dialogowa wypowiedź brzmi: „Rychłoż się zejdziem znów?”. (Oczywiście cały potencjalny patos zostaje zrujnowany, zanim dobrze zaistnieje, ale czego się spodziewać po niani Ogg i babci Weatherwax). Zdaje się, że natknęłam się na nią przypadkiem w księgarni, gdzie często przychodziłam po lekcjach pooglądać książki i pozawracać sprzedawcom głowy. Co mnie wtedy natchnęło? Nie wiem, ale wróciłam do domu z plecakiem dodatkowo obciążonym książką z okładką szokująco brzydką (tak wtedy uważałam1), ale też szokująco interesującą i zabawną. Przeczytałam Maskaradę i choć prawdopodobnie nie zrozumiałam wtedy co najmniej połowy zawartych w niej żartów i aluzji… wsiąknęłam w Pratchettowskie uniwersum na dobre.
*
Wieść o śmierci Pratchetta uderzyła mnie (i pewnie nie mnie jedną) jak grom. Popołudnie jak każde inne; chyba świeciło akurat słońce, a zza okna dobiegały zwykłe odgłosy miejskiego życia: szum samochodów, ludzkie głosy przemieszane z ujadaniem psów, stukot tramwajów. Pamiętam, że zdębiałam przed komputerem, odczytawszy gdzieś przypadkowo nagłówek, i musiało upłynąć kilka chwil, zanim byłam w stanie przeczesywać internet w poszukiwaniu potwierdzenia. Niby wszyscy od dawna wiedzieli, że autor toczył walkę z Alzheimerem, wspierał badania nad leczeniem tej choroby, a w późniejszym czasie głośno opowiadał się za eutanazją; krótko mówiąc, że śmierć od jakiegoś czasu deptała mu po piętach. No tak, niby wiedzieliśmy, niby się spodziewaliśmy, a jednak niedowierzanie. Smutek zaś przyszedł z wyraźnym opóźnieniem.

Art: katea.deviantart.com
Czego później było mi najbardziej żal, to faktu (może trochę samolubnie), że już nigdy nie poznam Pratchetta osobiście – tego fantastycznego człowieka, który przecież miał swój wkład w to, jaką osobą się stałam. (Nauczka na przyszłość: nigdy nie odkładać spotkań z ludźmi na później). Jakoś wkrótce potem wpadły w moje ręce Kiksy klawiatury. Powiedziałam kiedyś, że prawdziwe oblicze autora ujawnia się dopiero w publicystyce, nie w beletrystyce. To w tej pierwszej przemawia on własnym głosem, w tej drugiej często zasłaniają go rozmaite maski, od świata przedstawionego począwszy, na postaciach i narratorze skończywszy. Tak czy inaczej, w Kiksach… Pratchett objawia się w pełnej krasie: jako humorysta, oczywiście, ale także jako człowiek poważnie zatroskany światem; niekiedy z jego słów przebija wręcz gniew (a o tym, jak Pratchett umiał się gniewać, świetnie opowiedział w przedmowie Neil Gaiman). Czasem to teksty wspominkowe, okolicznościowe, kiedy indziej zaś eseje na niebagatelne tematy. W każdym z nich, niezależnie od poruszanego problemu, ukryła się mała cząstka brytyjskiego autora. Znów poczułam, że mogę zasiąść do śniadania z Pratchettem… Rozumiecie?
*
Wracając do Pasterskiej korony – okazała się trudną lekturą. Gdyby spojrzeć na nią zupełnie na zimno, bez emocji, niewykluczone, iż należałoby dojść do wniosku, że nie była specjalnie dobra – nie tak dobra, jak inne książki, powstałe, gdy Pratchett znajdował się u szczytu pisarskiej formy. Ale to zbyt osobista pozycja, aby szacować ją w podobnie bezduszny sposób. Już od pierwszych stron widać, jak autor przygotowuje siebie i czytelników na własne odejście. Wyraźnie przy tym prosi, aby nie robić z całej sprawy przesadnego zamieszania – w końcu świat nadal będzie się kręcił, sprawy ułożą się swoim torem, przyjdą nowi ludzie ze świeżymi ideami w głowach. Wielu moich znajomych deklarowało, że gdy czytali Pasterską koronę, nie mogli powstrzymać łez. Ja odkryłam, że książka ta przyniosła mi pewną ulgę – jakby wreszcie domknął się okres żałoby, o którym nawet nie wiedziałam, że trwa.
*
Dziś przypada druga rocznica śmierci Terry’ego Pratchetta. Albo sir Terry’ego – jeśli wolno mi pozwolić sobie na odrobinę familiarności. To taki dzień, w którym warto się na chwilę zatrzymać i zadumać: że ktoś nauczył mnie śmiać się i bardzo się starał nauczyć mnie również samodzielnego myślenia. Że walczył o to, aby ludzie bardziej się szanowali, aby mogli trochę mniej bać się chorób pożerających sprawność umysłową i aby nie wytrzebili do końca orangutanów – tych kandydatów na najzacniejszych bibliotekarzy w całym znanym wszechświecie i kilku sąsiednich. Wreszcie że chociaż śmierć nie ugięła się pod petycją fanów, to Śmierć na pewno by się ugiął – i może nawet to zrobił w jakiejś innej nogawce spodni czasu.
_____________________________________________________________________
1Dziś uważam, że gdyby nie Josh Kirby, inaczej wyglądałoby oblicze Świata (Dysku, oczywiście).