Czwartego kwietnia swoją premierę będzie miała książka Dom Wschodzącego Słońca Aleksandry Janusz. Z tej okazji udało nam się zadać autorce kilka pytań.
Wiktoria Mierzwińska – Ostatnia Tawerna: Dom Wschodzącego Słońca pierwotnie został wydany w 2006 roku przez wydawnictwo Runa. Nie da się ukryć, że ponowny druk po ponad dekadzie przełoży się na dotarcie do nowych odbiorców. Co Pani zdaniem nowi fani powinni wiedzieć o Pani jako autorce?
Aleksandra Janusz: Skupiam się na fantastyce przygodowej w różnych odmianach, dlatego, że lubię ten gatunek, lubię światotworzenie i konstruowanie systemów magii z klocków. Uważam, że z jego pomocą można opowiedzieć historie, które nie osiągną pełni potencjału w innej formie. Chętnie nawiązuję do nauki i kultury, często i gęsto w wersji pop, i całkiem nieźle się przy tym bawię. Staram się, żeby moje powieści nie były książkami „na raz”, tylko dawały się czytać wielokrotnie, piszę jednak z mocnym postanowieniem, żeby przesłanie nie dominowało fabuły i nie wykładało czytelnikowi łopatą tego, co ma myśleć. Wychodzę z założenia, że moi czarodzieje są przede wszystkim zwykłymi ludźmi w niezwykłych okolicznościach. Popełniają błędy, czują, krwawią.
WM: Tytuł Pani książki z oczywistych względów kojarzy się z wielkim hitem zespołu The Animals, czy utwór ten jest dla Pani związany z jakimś szczególnym wydarzeniem?
AJ: „Dom Wschodzącego Słońca” to piosenka rockowa, od której każdy zaczyna naukę gry na gitarze i zarazem nazwa starej, rozpadającej się willi, w której mieszkają bohaterowie. Jeden z magów, Gabriel Shade, wymyślił ją jako żart i tak zostało. Możliwe, że dziś wybrałabym inny tytuł książki, ale nie chciałam wprowadzać czytelników w błąd – w porównaniu z oryginalnym DWS zmiany były dość kosmetyczne.
WM: Czy jako nastolatka była Pani podobna do Eunice?
AJ: Nie. Sądzę, że moje nastoletnie wcielenie byłoby bardzo nudną postacią książkową. Byłam dobrą uczennicą z warszawskiego Ursynowa, najstarszą z trójki rodzeństwa. Nie wagarowałam, pomagałam braciom w pracy domowej. Pasjonowałam się dziennikarstwem i literaturą, fantastyką, mangą, naukami ścisłymi. Napędzała mnie raczej ciekawość, niż potrzeba buntu. Rzecz jasna każdy z bohaterów Miasta Magów ma coś ze mnie i odwrotnie, to nieuniknione. Ale powstawali jako grupa, z myślą o relacjach między nimi i zróżnicowanych osobowościach. Eunice jest bardzo dynamiczną bohaterką, gwarantowane, że wlezie tam, gdzie nie trzeba, nie posłucha się, sprzeciwi, będzie kwestionować zasady rządzące światem i prędzej czy później ściągnie na siebie katastrofę. Nie trzeba jej długo zachęcać, żeby się zaangażowała w wydarzenia.
WM: Nie da się ukryć, że Lloyd Dark jest bardzo charakterystyczną postacią nie tylko ze względu na nietypowe pochodzenie. Skąd pomysł na maga walczącego kataną?
AJ: Lloyd Dark pierwotnie powstał trochę jako żart. Zastanawiałam się, ile można w jednym bohaterze upchnąć fetyszy rodem z anime i komiksów, żeby zadziałał jako postać. Szybko się okazało, że ten wielki facet z kataną jest w gruncie rzeczy dość niedostosowany społecznie, z trudem daje sobie radę we współczesnym świecie i to fajnie kontrastuje z pozostałymi cechami.
WM: Zauważyłam, ze jest Pani aktywna na portalu Goodreads. W swoim profilu napisała Pani, że postara się odpowiedzieć na każde pytanie. Czy fani korzystają z tej możliwości?
AJ: Do tej pory się nie zdarzyło, ten portal ma dość niszowy zasięg wśród polskich czytelników. Ale jeśli trafi się jakieś pytanie, chętnie odpowiem.
WM: A skoro już o Goodreads mowa, czy sposób, w jaki użyła Pani konceptu funkcjonowania legend w Domu Wschodzącego Słońca, jest inspirowany twórczością Neila Gaimana? Odnoszę się tu oczywiście do Pani listy czytelniczej zatytułowanej „półka-Orma”.
AJ: Tak, Dom Wschodzącego Słońca powstawał w okresie mojej fascynacji między innymi komiksem Sandman i ogólnie utworami Neila Gaimana. Jego pomysły były mi bliskie, bo przez długi czas interesowałam się także mitologią i baśniami, w domu rodziców zostały jeszcze zbiory baśni z różnych krain, na których jako dziecko uczyłam się czytać. Samo określenie „półka Orma” pochodzi natomiast z powieści „Miasto Śniących Książek” Waltera Moersa, bardzo zabawnej i zdecydowanie godnej polecenia. Moers wymyślił ciekawą koncepcję dotyczącą „boskiego pierwiastka” zawartego w literaturze, nazywanego przez niego Ormem – książki mogą zawierać go więcej lub mniej, i nie ma to nic wspólnego z ich jakością warsztatową, popularnością, gatunkiem literackim czy też uznaniem wśród krytyków. Dzieło, które zawiera wyjątkowo dużo Orma ma charakter uzależniający, magnetyczny, i na całe życie zostaje z czytelnikiem. I żeby znaleźć sobie takie lektury trzeba schodzić z utartych ścieżek i przeglądać półki wbrew przyzwyczajeniom, bo z powodów, o których wspomniałam wcześniej, często nigdy ich nie odkrywamy. Moim zdaniem to bardzo piękna myśl (zwłaszcza dla autora, który pociesza się, że i jego książka, niezależnie od jej losów, może wywrzeć tak mocny wpływ).

fot. Aleksandra Janusz
Aleksandra Janusz (właśc. Aleksandra Janusz-Kamińska):
Rocznik 1980, urodzona w Warszawie. Doktor neurobiologii, obecnie pracuje w Międzynarodowym Instytucie Biologii Molekularnej i Komórkowej w Warszawie. Debiutowała w „Science Fiction” 4/2001 opowiadaniem „Z akt miasta Farewell”, jest autorką powieści „Dom wschodzącego słońca” oraz trzech tomów serii science fantasy „Kroniki rozdartego świata” – „Asystent czarodziejki”, „Utracona Bretania” i „Cień Gildii”. Publikowała opowiadania i artykuły publicystyczne w internetowym magazynie Fahrenheit, w magazynie mangi i anime „Kawaii” oraz w innych czasopismach. Uzależniona od książek, czyta wszystko; nie jest gatunkistką. Zawodowo zajmuje się molekularnymi mechanizmami rozwoju neuronów, pamięci i uczenia się.
Zdjęcie na grafice głównej: fot. Magdalena Gajda-Fudalej