Treść książki idealnie oddaje jej pierwsze zdanie: Człowiek w czerni uciekał przez pustynię, a rewolwerowiec podążał w ślad za nim.
Główny bohater, Roland, wytrwale podąża za czarownikiem. Na swej drodze spotyka nawiedzoną kapłankę, głoszącą słowo w niewielkim mieście Tull. Poznaje samotnego osadnika i jego gadającego kruka Zoltana oraz dzielnego chłopca o imieniu Jake. Walczy nawet z Powolnymi Mutantami. Wszystko po to, aby uzyskać od człowieka w czerni informację o tym, jak dotrzeć do Mrocznej Wieży, która stanowi esencję wszystkich światów. Jake i Roland podczas podróży będą musieli wystawić na próbę swoją przyjaźń i przywiązanie. A czas stanowi dla nich największą przeszkodę.
Na samym wstępie Stephen King serwuje nam długą przemowę, w której przyznaje się do popełnienia licznych zmian w stosunku do pierwszego wydania Rolanda. Opowiada także, w niebywale fascynujący sposób, o przeróżnych aspektach pisania czegoś, co od samego początku miało być dla niego wielkim dziełem. Dorzuca kilka ciekawych anegdot dotyczących kolejnych tomów i opisuje reakcje ludzi, którzy z niecierpliwością czekają na zakończenie serii. Pisarz z właściwym sobie delikatnym i pełnym uroku lekceważeniem czytelnika tworzy grunt pod lekturę i trzeba przyznać, że poradził sobie doskonale. Nie zanudził mnie podczas przemowy, a jeszcze bardziej zachęcił do przeczytania całej serii.
Roland jest tak naprawdę tylko wstępem do właściwej historii. Ta króciutka książka nie odpowiada na żadne z pytań postawionych w pierwszym akapicie, a wręcz odwrotnie, tylko potęguje ich ilość. Przedstawia nam głównych bohaterów, zarysowuje świat i powoli wprowadza całą intrygę związaną z Mroczną Wieżą. Także historia oparta jest na sporej liczbie niedopowiedzeń, a jej interpretacja w dużej mierze zależy od przypuszczeń czytelnika. Poziom nieco irytującego zagubienia w lekturze potęguje też specyficzna terminologia, której znaczenia trzeba się często domyślać. Jednak na duży plus zasługuje klimat powieści, przypominający westerny kręcone przez Sergio Leone. Autor, sam przyznaje, że wzorował się na tych filmach.
Za to sam rewolwerowiec to bardzo tajemnicza osoba. Niby poznajemy głównego bohatera, ale tak naprawdę oprócz tego, że jest typem milczącego twardziela, wychowanego w specyficznej społeczności, nie dowiadujemy się o nim zbyt wielu konkretów. Świetnie włada swoimi pistoletami i potrafi znieść bardzo długą podróż przez niemal bezkresną pustynię. Nie odpuszcza i nieugięcie podąża śladami człowieka w czerni, dopóki nie uzyska odpowiedzi na nurtujące go pytania. Ale potrafi też współczuć, co widzimy w scenie, kiedy zabija wszystkich mieszkańców Tull. Roland jest bardzo złożoną postacią i pewnie przyjdzie mi poczekać jeszcze kilka tomów, aby poznać całą jego historię związaną z przemianą w rewolwerowca. Za to człowiek w czerni to antagonista pierwszej klasy. Zastawia na naszego protagonistę coraz to wymyślniejsze pułapki. Bawi się z nim w kotka i myszkę, zostawiając widoczne ślady w postaci ognisk, które za każdym razem wyglądają tak samo – higienicznie sterylne ideogramy. O nim również niewiele dowiadujemy się w pierwszym tomie. Natomiast Jake Chambers to jedenastoletni chłopiec przeniesiony z Nowego Jorku wprost na pustynię. Spotyka na swojej drodze rewolwerowca i to właśnie jemu zawierza swoje życie.
Pierwszy tom Mrocznej Wieży rozbudził mój apetyt na dalsze części. Akcja powoli nabiera tempa, nie ma tu jednego, gwałtownego wybuchu, który wyprowadziłby czytelnika z równowagi. Autor powoli, stopniowo i konsekwentnie buduje napięcie. Wiemy, że gdzieś tam tyka bomba, zbliża się zagłada w centrum której znajduje się tytułowa wieża. Słyszymy tykanie zegara i jesteśmy ciekawi, czy bohater zdąży przed uruchomieniem niszczycielskiego mechanizmu. I jak tu nie sprawdzić, co się stanie? Natomiast całą powieść zamyka krótkie opowiadanie Siostrzyczki z Elurii, czyli historia z wykorzystaniem wampirów i romansu w tle. Na pewno warto się z nią zapoznać – taki słodki deser po głównym daniu.