Napisał Pana Lodowego Ogrodu, Hel-3, Popiół i kurz oraz liczne opowiadania. Autor, czytelnik, diagnosta? A może po prostu człowiek? O literaturze, cyberpunkowej malowniczości i rozbłyskach spawarki z Jarosławem Grzędowiczem rozmawiała redakcja Ostatniej Tawerny.
I. Człowiek-autor
Ostatnia Tawerna: Jeśli sięgnąć pamięcią wstecz, do początku Pańskiej przygody z literaturą, jakie było najtrudniejsze wyzwanie pisarskie, jakiemu musiał Pan stawić czoła?
Jarosław Grzędowicz: Nie ma czegoś takiego jak wyzwanie „najtrudniejsze”. W tej pracy wszystko jest trudne. Człowieka może równie dobrze zawiesić scena trudna, jak banalnie łatwa, tyle że nudna, a mimo to niezbędna dla fabuły. Najtrudniejszą rzeczą było znalezienie sposobu, żeby w ogóle pisać, gdy trzeba było przez cały czas walczyć o przetrwanie.
OT: W wywiadzie dla Lubimy Czytać wspominał Pan, że nie poruszyłby w swojej twórczości tematu, który uznałby za nieinteresujący, nudny. A co z tematami, które Pana interesują, ale w jakiś sposób okazały się za trudne? Zdarzają się takie?
JG: Wtedy po prostu muszą poczekać, aż znajdę sposób, żeby je ugryźć. Kiedy zagadnienie mnie przerasta, to ja muszę do niego dorosnąć.
OT: Choć Pańska twórczość nie daje się zamknąć w ramach jednego (pod)gatunku, zasłynął Pan między innymi horrorami. Co Pana najbardziej pociąga w grozie?
JG: Literatura grozy pozwala upostaciowić zjawiska, których się boimy, a które w realnym świecie nie mają kształtu, przyczyny ani sensu. W horrorze przestają być przypadkowym kaprysem losu, dostają własne ciało, zaczynają podlegać jakimś regułom, choćby i obłąkanym, ale dzięki temu możemy z nimi walczyć. Horror daje nam nadzieję istnienia jakiegoś wyższego sensu.
OT: Sakramentalne pytanie: są już pomysły na kolejny utwór? Jakie? Czy wciąż za wcześnie, żeby o tym mówić?
JG: Za wcześnie. Ściśle rzecz biorąc, mam kilka pomysłów, ale nie mam zwyczaju opowiadać o tym, co robię, dopóki nie jestem pewien, jaki to przybierze kształt. Przedtem zbyt wiele mogę zmieniać. W ogóle nie lubię mówić o projektach, nim nie staną się naprawdę zaawansowane. Do tego czasu muszą wszystkim wystarczyć dobiegające z szopy odgłosy walenia młotem, cięcia i rozbłyski spawarki.
II. Człowiek-diagnosta
OT: Wierzy Pan w optymistyczną czy pesymistyczną wizję rozwoju technologicznego ludzkości? Wygląda na to, że cyberpunk wrócił do łask: do kin weszły w tym roku Ghost in the Shell i Blade Runner 2049, przebąkuje się coś o kolejnym Matriksie, a i gracze komputerowi nie mogą narzekać na brak tytułów związanych z gatunkiem. Czy żyjemy w (albo blisko) cyberpunku? A może bliżej nam do dystopii rodem z Roku 1984? Czy ta nowa fala popularności jest w jakimś sensie odbiciem lęków, nastrojów społecznych?
JG: Cyberpunk jest nośny, bo jest malowniczy, a równocześnie przez wykorzystanie tej całej infosfery jakoś nam bliski. Tak naprawdę żyjemy w jakimś rodzaju cyberpunka, tylko cała ta informatyczna otoczka świata nam spowszedniała i dlatego tego nie zauważamy. A co do wiary w przyszłość… Po pierwsze to, co opisuję, to nie jest coś, w co wierzę, tylko coś, czego się ewentualnie obawiam. Taki jakby model – hipoteza. Wersja przyszłości, oparta o występujące dzisiaj zjawiska, które są potencjalnie niebezpieczne, a które w rzeczywistości być może wygasną, albo zostaną zneutralizowane, ale póki co mają się dobrze. To model, który ma nam dać do myślenia teraz, a nie być przepowiednią na temat wiernego obrazu przyszłości.
OT: Od Gibsonowskiej cyberprzestrzeni, przez „normalny” Internet i media społecznościowe, po MegaNet. Wszystko jest na pokaz? Bohaterowie Rewolucji.exe streamowali na żywo, jak znęcają się nad innymi ludźmi. Jesteśmy aż tak niedowartościowanym społeczeństwem, że musimy się ze wszystkim obnosić, kreować w sieci?
JG: Mnie nie pytajcie. Ja w sieci prawie nie istnieję. Nie ma mnie na Facebooku, Twitterze, Instagramie ani niczym takim. Nie fotografuję swojego śniadania, nigdy nie zrobiłem sobie selfie. Nie mam takiej potrzeby. Właściwie tego nie rozumiem. Jeśli chcę nawiązać kontakt ze znajomym, używam telefonu albo maila i już. W porównaniu z przeciętnym internautą, jestem zupełnie jak Sherlock Cumberbatcha – w pełni funkcjonalnym socjopatą. Jednak wielu ludzi nie wyobraża sobie życia bez stałej łączności z Netem. To problem globalny.
OT: Zakończenie Helu-3 przywodzi na myśl końcówkę Metra 2033, gdzie również stykają się dwa gatunki, czego efektem jest anihilacja jednego z nich. To celowe nawiązanie czy wyłącznie czytelnicza interpretacja? Zresztą, kosmici w Farewell Blues też okazali się żądni krwi. Czy starcie dwóch skrajnie obcych kultur nie ma prawa zakończyć się w inny sposób?
JG.: Nie czytałem Metra 2033. Ale kontakt cywilizacji znacznie różniących się zaawansowaniem technicznym czy cywilizacyjnym rzadko kończy się dla tej słabszej jakoś błogo. Tu zresztą ponownie jest tak, że nie chodzi o prawdopodobieństwo, tylko wewnętrzną logikę historii. To opowieść wymusza zakończenie.
OT: Mogłoby się wydawać niespodziewanym zabiegiem, że w powieści SF bliskiego zasięgu pojawi się temat Sowietów. Koncepcja homo sovieticus pozostanie Pana zdaniem wiecznie żywa?
JG: Powiadają, że Rosja to stan umysłu. Zresztą porozmawiajcie z dowolnym putinoidem tam na miejscu, to same zobaczycie. W mojej powieści Nowosowiety to kompilacja feudalnego imperium z sowiecką nostalgią. Nieprawdopodobne? No nie wiem…
III. Człowiek-czytelnik
OT: Wypowiadał się Pan kiedyś o tym, jak trudno jest polskiej fantastyce przebić się na Zachód – że brakuje tłumacza, który by świetnie znał polski, a jednocześnie był angielskim native speakerem obdarzonym talentem literackim. Z drugiej strony w tym roku brytyjskie Head of Zeus ogłosiło prace nad przekładem Lodu Jacka Dukaja. Może to w takim razie szansa, że coś się zmieni, że szlak zostanie przetarty? Tylko czy trudna i mocno zakorzeniona w historii polsko-rosyjskiej filozoficzna powieść ma szanse zachwycić zachodniego odbiorcę?
JG: Nie mam pojęcia. Wszystko zależy od wielu rzeczy. Jakości tłumaczenia, zdolności wydawnictwa do dotarcia do odpowiedniego czytelnika, szczęścia… O wybór akurat tej książki trzeba zapytać Jacka Dukaja. Wierzę, że pewnego dnia coś się zmieni.
OT: A skoro już o Jacku Dukaju mowa – jego Katedra trafiła na listę lektur szkolnych. Dobre posunięcie?
JG: Czy ja wiem? Zawsze się obawiam, że znalezienie się wśród lektur może sprawić, że przymusowi czytelnicy znienawidzą książkę na śmierć i życie. Ale kto wie? Może trafią się tacy, którzy stwierdzą, że coś jest fajne pomimo tego, że jest lekturą? Nie wiadomo.
OT: W Azylu opublikowano „zaginione” opowiadania Pana autorstwa. A gdyby ktoś poprosił Pana o stworzenie listy pięciu zapomnianych pozycji książkowych innych autorów, które warto przeczytać, co by się na niej znalazło?
JG: Kiedyś z jakiegoś powodu zacząłem przepytywać czytelników na spotkaniu autorskim i okazało się, że nic im nie mówią takie nazwiska, jak Sheckley, Bradbury, Clark, Dick czy Kuttner. Generalnie zaleciłbym całą fantastykę XX wieku.
OT: Jakiej książki szczerze Pan nienawidzi, która wywołała w Panu niesmak z powodu poruszanego tematu lub też ze względu na bardzo słabą konstrukcję fabularną?
JG: Jest sporo złych książek. Nie widzę powodu, żeby je reklamować.
OT: Niektóre książki science fiction, na przykład W krainie purpurowych obłoków braci Strugackich, ze względu na obecną wiedzę człowieka na temat kosmosu mocno się zestarzały. Czy mimo to warto je czytać?
JG: Oczywiście! Przecież to nie są podręczniki kosmologii, tylko powieści. Nie chodzi w nich o poszczególne zjawiska astrofizyki, tylko o zupełnie inne wartości, które się nie starzeją.
Rozmawiały Wiktoria Mierzwińska, Patrycja Wieleba i Anna Jakubowska.