Zbierzcie się wokół mnie, drogie dziatki, bo opowiem wam o zamierzchłych czasach. O latach, gdy filmy oglądało się na kasetach, a zwiastuny nowości kinowych znajdowało się na płytach CD dołączanych do czasopism komputerowych czy filmowych. Z internetem łączyło się wieczorami, bo wtedy impulsy były tańsze. Chyba, że rodzice czekali na telefon od ciotki.
To właśnie wtedy zapoznawałam się z takimi nazwiskami jak Jackson, Tolkien, Lucas, Spielberg, Williams i wielu innych. Nie spodziewałam się wtedy nawet, jak wielu twórców i ich dzieł zostanie ze mną na długie lata. Zaczynamy?
Ru-fi-ooooh!
Pierwszym filmem, który pamiętam był Hook Stevena Spielberga. Miałam pięć lub sześć lat i byłam na nim w kinie z rodziną. Ktoś, prawdopodobnie tata, czytał mi napisy. I z tego seansu — kolorowej baśni o odnajdywaniu zagubionego dzieciństwa, wypełnionej syrenkami, piratami i Julią Roberts — najlepiej zapamiętałam scenę, w której umierał Rufio. Patrzyłam, jak wszystko w filmie zatrzymuje się, by ten zagubiony chłopak z irokezem mógł wyznać, że chciałby mieć ojca takiego jak Piotruś Pan. Nie pamiętam, czy się wzruszyłam, smucąc się jak przystało na przedszkolaka, ale jestem pewna, że po raz pierwszy zetknęłam się wtedy z cierpieniem i śmiercią jako częścią fabuły, co mnie zaciekawiło. Przez kolejne lata i obejrzane produkcje nauczyłam się doceniać to, jak scenarzyści potrafią z umierania zrobić coś głębokiego i ważnego, a nie tylko efekt spektakularnej masakry. Śmierć Rufia może nie była taka piękna, jak Boromira we Władcy Pierścieni, ale na pewno wskazała mi drogę.

Hook (1991)
Moi kochani rodzice, prawdopodobnie trochę nieświadomie, zapewnili mi dostęp do kolejnych, coraz bardziej mrocznych produkcji. Telewizja też dawała rozrywkę w postaci np. Czarodziejki z księżyca, gdzie bohaterowie ginęli na potęgę i to czasami w krwawy sposób, a prawie każdy sezon kończył się śmiercią (kochanych przeze mnie wtedy) głównych bohaterek. To przy tej produkcji pierwszy raz zobaczyłam czym jest nieheteronormatywność, i właściwie przyjęłam wtedy te różne związki jako normę. Jednocześnie Przygody Herkulesa i Xena: Wojownicza księżniczka wykształtowały u mnie uwielbienie dla kiczu, a Prawdziwe potwory oraz Animaniacy do rzeczy dziwnych.
VHS Heaven
Kasety wideo w moim domu wypełnione były filmami animowanymi. Obok oryginalnych wydań stały egzemplarze z animacjami nagranymi prosto z telewizji na film obyczajowy z Robertem Downeyem Juniorem. To z nich pamiętam Fantasię, Dumbo (nadal uwielbiam wrony — mimo wydźwięku, jaki te zwierzaki mają teraz), Wielkiego mysiego detektywa, Bernarda i Biancę w krainie kangurów, przepiękne i mroczne filmy Dona Blutha, pełnometrażowe My Little Pony z Madeline Kahn w roli czarownicy, a także serię Looney Tunes, w której kaczor Daffy prowadził agencję zajmującą się zjawiskami nadnaturalnymi. Domyślam się, że rodzice załatwiali te kasety, bo każdy animowany film jest po to, by dzieciaki przez godzinę siedziały w spokoju, niemniej jestem im wdzięczna za dobór tytułów. Tak samo jak za pierwszą wycieczkę do wypożyczalni wideo i pokazanie mi Gwiezdnych Wojen.

Scena z „Secret of NIMH” Dona Blutha
Egzemplarze klasycznej trylogii George’a Lucasa z okolicznej wypożyczalni były tak zużyte, że w niektórych momentach zanikał obraz, a głosy i muzyka zniekształcały się nie do poznania. Ale czy to powstrzymywało mnie od kolejnych seansów? Absolutnie! Do tego była to niezmieniona przez Lucasa oryginalna wersja trylogii, gdzie Han strzelał pierwszy, a w pałacu Jabby nie było muzycznego występu i tym podobnych dodatków. Kilka lat później, gdy filmy trafiły ponownie do kin i na kasety, a kioski i sklepy zaroiły się od gadżetów, już byłam gotowa. Od tamtego czasu moje zainteresowanie Gwiezdnymi wojnami nieco osłabło — i niekoniecznie miało to związek z prequelami. Pamiętam, że pójście do kina na Mroczne widmo bardzo przeżywałam, a obsada stała się moją pierwszą większą popkulturową obsesją. Efektem ubocznym było to, że zapoznałam się w młodym wieku z filmografią Ewana McGregora, który grał w latach 90. w kilku filmach nie przeznaczonych dla młodzieży.

Han strzelał pierwszy. Wszyscy to wiedzą.
Mój sssskarbie
Kinowa premiera Drużyny pierścienia w reżyserii Petera Jacksona zbiegła się z tym, że byłam świeżo po pierwszej lekturze tolkienowskiej trylogii i właśnie uzyskałam dostęp do Internetu, gdzie odkryłam, co to jest fan fiction. A do tego miałam kilkanaście lat, więc czy coś mogło wymknąć się spod kontroli?
Przyznam, że sama książka nie wywarła na mnie takiego wrażenia, jak filmy. Oto literatura, która wydawała się nie do sfilmowania, właśnie miała trafić do kin. Ochoczo popłynęłam na tej fali popularności i myślałam, że zostanie mi tak tylko przez trzy lata między kolejnymi częściami. Ale okazało się, że miało to trwać o wiele dłużej. Moją najlepszą przyjaciółkę poznałam właśnie dzięki filmowemu Władcy i mija już piętnaście lat znajomości od czasu gdy zarejestrowałyśmy się na tym samym forum.
Kilka miesięcy temu wybrałam się na maraton reżyserskich wersji Władcy pierścieni. Po raz pierwszy od kilkunastu lat widziałam dobrze znane sceny i bohaterów na dużym ekranie. Muszę przyznać, że dawno nie czułam takich emocji w kinie. I to na filmach, które widziałam już kilkadziesiąt razy! Może to przywiązanie do tych historii, może brak snu, ale bawiłam się tak dobrze, że mogłabym powtórzyć ten wyczyn “to ruin and the world’s ending.”
Do Hobbita nie podchodzę już w ten sposób, ale raczej nie dlatego, że wtedy mój młody umysł urzekł czar fantastycznego świata. Chodzi bardziej o niewygodne kulisy całego przedsięwzięcia związane z produkcją filmów w Nowej Zelandii i naciskami studia oraz ten wielki chaos, jakim okazały się dodatkowe wątki. Ale jeżeli powiecie, że istnieje wycięta scena, w której Thorin mówi władcy Mrocznej Puszczy o tym, że weszli do jego królestwa, bo umierali z głodu, to będę jej szukać tak długo, aż znajdę.
Pratchett i Martin, czyli basic fantasy
Z najpopularniejszą serią George’a R.R. Martina zapoznałam się w liceum. Zaciekawił mnie sporych rozmiarów tom, który koleżanka przyniosła pewnego dnia do szkoły. Prolog przeczytałam jednym tchem i od razu spytałam, czy mogę pożyczyć od niej tę książkę, w której są upiory oraz aroganccy szlachcice, których szybko spotyka sprawiedliwość. Okazało się jednak, że to tego egzemplarza Gry o tron ustawiła się kilkuosobowa kolejka. W końcu dorwałam się do niej i jak wszyscy przeżyłam szok po śmierci Neda (a moim ulubionym bohaterem do końca pozostanie Ogar). Facet miał być głównym bohaterem! Nie czekałam na możliwość pożyczenia kolejnych tomów, zamiast tego kupiłam je do własnej kolekcji. W to, że zgon Starka był sfingowany wierzyłam chyba aż do końca drugiego tomu.
Był rok 2005, więc odnalazłam forum internetowe poświęcone twórczości Martina i tam, wraz z innymi, rozpoczęłam oczekiwanie na kolejny tom. Wtedy chodziło o czwartą część, a my byliśmy jeszcze “słodkimi letnimi dziećmi”, nieświadomymi tego, że czeka nas trwające kilka lat oczekiwanie, ubogacone serialem, który po świetnym starcie zaczął z każdym sezonem coraz bardziej rozczarowywać.
Terry Pratchett i jego Świat Dysku przyszedł trochę później, bo na pierwszym roku studiów, ale od razu przypadł mi do gustu. Nie dość, że podobał mi się stworzony przez niego świat i prawie wszystkie jego elementy, to jeszcze zachwycił mnie język powieści, uniwersalność niektórych historii, wplatane w nie elementy popkultury (z mocnym naciskiem na odniesienia do voodoo i Überwald żywcem wyjęty z horrorów Universala) oraz wyjątkowe poczucie humoru, które w pewien sposób starałam się przejąć. Każdy fan ma swój ulubiony cykl, ja jakoś nie mogę zdecydować się, czy wolę Straż Miejską czy Czarownice. Pewna jestem tego, że Rincewinda nie lubię, co klasyfikuje mnie chyba do mniejszości dyskowych fanów.
Dawno temu, w odległej… you know where
Teraz nie jestem w stanie wyobrazić sobie dnia bez chociaż jednego odcinka jakiegoś serialu, nie chodzi mi nawet o pozycje do recenzji. I nawet jeżeli wciągam się w jakąś produkcję kosztem snu, to nie mogę się oprzeć. Ostatnio dzieje się tak za sprawą stworzonego przez Aarona Sorkina serialu Prezydencki poker, nad którym przez kilka sezonów pracowała Lauren S. Hissrich, czyli showrunnerka wyczekiwanego przeze mnie Wiedźmina. Fantastyki tam nie ma, ale fenomenalne dialogi — och, jak najbardziej!
Dawno temu mało kto z mojej klasy w niewielkiej szkole rozumiał to zamiłowanie do Gwiezdnych wojen czy dziwacznych kreskówek z Nickelodeon. Ale potem pomogły spotkania w internecie, konwenty, widok książki Pratchetta w ręku kogoś, kto tak jak ja czekał na zajęcia. Świat fantastyki nie tylko pozwolił mi odkrywać nowe światy w kolejnych dziełach i rozbudzać własną wyobraźnię. Dał mi możliwość poznania wielu nowych, wspaniałych ludzi. I z każdym rokiem ich przybywa.
Teraz sama zapoznaję swoją córkę ze światem bajek, fantastycznych animacji oraz historii o smokach i rycerzach. Na początek wybrała sobie Adventure Time. Na księżniczki Disneya czas przyjdzie później — dokładnie wtedy, gdy sobie zażyczy.