Ready Player One
Generalnie jestem zdania, że mało jest filmów prawdziwie śmieciowych, bezwartościowych, których nie da się obejrzeć choćby ironicznie, wspomagając się kufelkiem albo dobrym towarzystwem, w ramach „guilty pleasure”. Bliskie mi jest stanowisko Zygmunta Kałużyńskiego, który uważał, że nawet w najgorszym filmie można znaleźć choćby jeden element, który ma w sobie oryginalną wartość, i dla niego warto obejrzeć całą niedobrą resztę.
Jednak Ready Player One to według mnie mocny kandydat do utylizacji. Teoretycznie, jako osoba wychowana na popkulturze lat 80. i 90., Kinie Nowej Przygody, anime i grach wideo, idealnie wpisuję się target Ready Player One.
Książka Ernesta Cline’a była dla mnie przyjemnym wakacyjnym czytadłem na raz, chociaż z czasem zdałem sobie sprawę z jej bylejakości i dostrzegłem więcej wad, które umknęły podczas lektury. Nie żałuję jednak poświęconych na nią godzin.
Za to kinowy seans filmu Stevena Spielberga dłużył mi się niemiłosiernie, nie budząc żadnych emocji, może poza zdegustowaniem. Bohaterowie byli irytujący, antagonista nieoryginalny, a świat przedstawiony raził miałkim CGI oraz masą popkulturowych easter eggów i występów gościnnych podanych w najmniej subtelny z możliwych sposobów. W takiej formule nawet pojawienie się Gundama i Stalowego Giganta nie bawiło. Muzyka? Możliwe, że jakaś była. Podobno nawet skomponowana przez Alana Silvestriego. W pamięci pozostała jednak pustka i poczucie zmarnowanego czasu.
Ready Player One zabiera kawałek życia (nominalnie 140 min., ale odczuwalne 300), nie dając nic w zamian. I jeszcze pochłonął budżet, za który można by było zrealizować znacznie lepszy projekt. Albo kilka. – Damian „Nox” Lesicki
Dołącz do dyskusji