Never endig story – te słowa jako pierwsze przychodzą mi na myśl, gdy słyszę wyraz „seria”. Stworzenie dobrego cyklu wymaga cierpliwości, odpowiedniego przygotowania, fantazji, ale także dobrze przemyślanego konceptu. Z seriami bywa bowiem tak, że im więcej tomów jakiejś historii otrzymujemy, tym mniejsze budzi ona emocje. Trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. Trzeba także wiedzieć, kiedy przestać tworzyć jakiś cykl.
W przypadku Spirit Animals sprawa wygląda zupełnie inaczej. Ta seria udowadnia, że nie każdy kilku lub kilkunastotomowy literacki twór musi rozczarować. Spadek pisarskiej formy? Fabuła pełna nielogicznych, niespójnych i naiwnych rozwiązań? A może ciągnąca się w nieskończoność historia? Żadnego z tych elementów nie uraczymy zarówno w podstawowej serii Spirit Animals, jak i w jej kontynuacji – Upadku Bestii.
Więzi pomiędzy zwierzoduchami i ludźmi zostały mocno nadszarpnięte. Niebawem Wyrm dopnie swego – przejmie kontrolę nad każdą żywą istotą w Erdas, i nie tylko, a także zniszczy nić wiążącą zwierzęta z ich duchowymi właścicielami. Conor i Meilin zrobią wszystko, by zapobiec katastrofie, jednak nie będzie to łatwe przedsięwzięcie, gdyż zło doskonale wie, gdzie uderzyć, by zadać największe straty. Tymczasem przyjaciele dwójki bohaterów, Abeke oraz Rollan, muszą znaleźć pozostałe Wielkie Bestie i dzieci, które je wezwały, zanim zrobi to nieprzyjaciel. Czy protagoniści wypełnią swoje zadania?
Autorem, który przejął pałeczkę narratora cyklu Upadek Bestii po Victorii Schwab, jest mało znany na polskim rynku księgarskim Varian Johnson. Pisarz większy nacisk położył na zachowania postaci – ich uczucia, wątpliwości, lęki. Tym razem to nie przygoda i akcją okazują się „głównymi bohaterami” opowieści, a emocje targające postaciami w niej występującymi. W końcu więź pomiędzy bohaterami a ich zwierzoduchami jest niezwykle delikatna, każde kolejne przywołanie ze stanu uśpienia swojego duchowego zwierzęcego odpowiednika może być tym ostatnim. Nic więc dziwnego, że Conor, Abeke i ich przyjaciele czują się zdezorientowani i przestraszeni. W końcu to dzieci…
Wróg jest potężny, potrafi przejąć kontrolę nad bliskimi i znajomymi protagonistów, przez co czwórka obrońców Erdas jest zmuszona do walki z osobami, które wiele dla nich znaczą. Gdzie w tym wszystkim jakiś promyk nadziei?
Jak na powieść skierowaną do nastoletnich czytelników, ta seria okazuje się niezwykle dojrzała. Opowiada o odważnych osobach, które kolejny raz muszą stawić czoła niebezpieczeństwom. Żaden z czwórki bohaterów nie jest nadczłowiekiem, kimś, komu każda potyczka przychodzi z łatwością, a trudne wybory to tylko czysta kalkulacja. Nie, protagoniści Powrotu to postaci, które mają chwilę zwątpienia, boją się, jednak znajdują w sobie siłę, dzięki jakiej mogą stawiać kolejne kroki, podejmować następne, często trudne, decyzje i walczyć o lepsze jutro. To właśnie na ukazaniu ich walk skupia się Johnson.
Szkoda tylko, że więcej czasu poświęca wydarzeniom związanym z poszukiwaniem kolejnych Wielkich Bestii, a nie temu, co się dzieje z Meilin i Conorem. To ta dwójka ma o wiele bardziej niewdzięczne zadania do wykonania, zwłaszcza że jeden z bohaterów został zainfekowany przez Wyrma i toczy nie tylko bój z wrogami, ale także samym sobą.
Varian Johnson nie zawiódł miłośników cyklu. Skupił się na innych elementach niż jego poprzednicy, dodał swoje pomysły do tworzonej historii i zrobił to całkiem zgrabnie. Może wartka akcja nie stanowi dominanty tej części, jednak to nie oznacza, że historia nie wciąga. Powrót to dobry tom, który trzyma w napięciu do ostatniej strony.