Trudne dobrego początki
Istnieje pewna grupa filmów, które potrzebują chwili, by nabrać rozpędu i zyskać przychylność widzów i krytyki. Choć z perspektywy czasu wydaje się to niemalże niemożliwe, właśnie w takim położeniu w okolicach swojej premiery znalazł się Predator. Mimo obiecującej frekwencji (w sam tylko weekend otwarcia film zarobił ponad 12 milionów dolarów, zwracając sporą część budżetu produkcji) przez krytykę przyjęty został raczej chłodno. Produkcji zarzucano merytoryczną pustkę, wtórność i pretekstowość fabuły, narzekano z powodu niejasnych motywacji drapieżcy i szczątkowych profili psychologicznych bohaterów. Znaleźli się jednak i tacy, którzy docenili film, zwracając uwagę na te aspekty, które miały w przyszłości zapewnić mu zasłużone miejsce w kanonie amerykańskiego kina gatunkowego i status dzieła kultowego.
Niewiele jednak brakowało, by Predator nigdy nie ujrzał światła dziennego (czy też raczej światła projektora w przyciemnionej sali). W produkcję zaangażowani byli debiutanci; reżyser, 36-letni wówczas John McTiernan, miał na swoim artystycznym koncie zaledwie jeden tytuł – niskobudżetowy (2,3 mln dolarów), zmiażdżony przez krytykę horror Nomads, scenariusz zaś zrodził się w głowach braterskiego duetu – Jima i Johna Thomasów. Pierwsze wersje skryptu – wówczas pod tytułem Hunter (ang. łowca) – powstały już na początku lat 80. XX w., żadne studio nie było jednak zainteresowane propozycją nikomu nieznanych pismaków. Sami bracia imali się w tamtym czasie różnych zajęć – uczyli w szkole, kopali rowy, pracowali jako stolarze czy ratownicy na plaży. Miejska legenda głosi, że do napisania tej historii zainspirował Thomasów krążący wówczas w hollywoodzkich kręgach dowcip, według którego przeciwnikiem Rocky’ego w kolejnej, piątej części kasowej serii mógł zostać już tylko przybysz z innej planety. Nie ma co prawda dowodów na udział popularnego żartu w procesie twórczym braci, był on za to rzekomo jednym z głównych czynników zakupu praw do realizacji scenariusza przez 20th Century Fox. Producenci mieli chcieć nawet obsadzić w głównej roli Sylvestra Stallone’a…

Źródło: looper.com
Kłopoty w tropikach
Główną rolę ostatecznie zaproponowano Arnoldowi Schwarzeneggerowi (producenci utrzymują dziś, że był to ich pierwszy wybór), który w tamtym czasie był już rozpoznawalny nie tylko jako wielokrotny mistrz zawodów Mr. Olympia, ale i charakterystyczny aktor – po przełomowych występach w dwóch częściach Conana Barbarzyńcy i kasowym Terminatorze Jamesa Camerona. Legendą obrastała również ostra selekcja projektów, w których chciał brać udział. Były kulturysta postrzegał siebie jako przyszłą wielką gwiazdę, wybierał więc tylko te scenariusze, które miały potencjał na status megahitu. Po zapoznaniu się z wczesną wersją skryptu braci Thomas, Arnie zaproponował znaczącą zmianę; idea wyrównanego pojedynku jeden na jednego między amerykańskim komandosem a drapieżnikiem nie z tej Ziemi wydała mu się mało prawdopodobna, twórcy postanowili więc rozszerzyć obsadę o całą drużynę komandosów, w tym m.in. Carla Weathersa (Apollo Creeda z serii Rocky) czy charyzmatycznego wrestlera i weterana wojny w Wietnamie, Jesse’ego Venturę.
Projekt powoli nabierał kształtu, w jakim znamy go dzisiaj. Wciąż brakowało jednak kluczowego elementu – tytułowego łowcy. Tę rolę początkowo zaproponowano Jean-Claude’owi Van Damme’owi. Twórcy mieli nadzieję wykorzystać jego atuty – zwinność i znajomość sztuk walki – by wykreować antagonistę będącego prawdziwym drapieżnikiem, kogoś w rodzaju kosmicznego ninji. Szybko okazało się jednak, że gabaryty belgijskiego aktora bledną w porównaniu z wyższymi, bardziej muskularnymi gwiazdorami; sam Van Damme często narzekał również na niewygodny, szybko przegrzewający się w meksykańskim słońcu kostium, jak również na to, że na ekranie ani przez sekundę miała nie pojawić się jego twarz. Ostatecznie Belg pożegnał się z produkcją. Na jego miejsce zaangażowano mierzącego, bagatela, 220 cm Kevina Petera Halla. Całkowitej zmianie uległ także wizerunek Predatora – pierwsze wersje kostiumu zaprojektowanego przez Richarda Endlunda przypominały przerośniętą modliszkę i nie wywoływały efektu, jaki zamierzyli twórcy. Finalny projekt potwornego przebrania wyszedł spod rysika Stana Winstona, który pracował już z Arniem przy Terminatorze, pomysł na ostateczny kształt charakterystycznej, upiornej żuchwy kosmity miał zaś podsunąć artyście James Cameron podczas lotu samolotem.
Okres zdjęciowy w meksykańskiej dżungli zarówno ekipa, jak i obsada wspominają jako istne piekło na Ziemi. Produkcja przez cały czas naznaczona była problemami: logistycznymi, zdrowotnymi, organizacyjnymi. By wspomnieć tylko kilka, producent Joel Silver przywołuje błyskawicznie topniejący budżet (14 milionów dolarów początkowo przeznaczone na produkcję wystarczyło zaledwie na zrealizowanie 2/3 filmu, po czym ekipa zmuszona była przerwać zdjęcia, by pozyskać dodatkowe fundusze), opóźnienia wywoływane konfliktem terminarzy zaangażowanych w produkcję gwiazd i trudne warunki panujące na lokacji. Na domiar złego, znaczna część przebywającej na miejscu ekipy nabawiła się poważnych problemów żołądkowych; lokalne wodociągi szwankowały, a woda w kranie nie nadawała się do picia bez uprzedniego przegotowania, o czym obsługa hotelu poinformowała filmowców dopiero po tygodniu pracy. Kolejne ujęcia kręcone były więc w ogromnym pośpiechu, pomiędzy paroma liniami dialogowymi a sprintem do najbliższej toalety. Mimo trudności zdjęcia udało się skończyć w czerwcu 1986 r., a niemalże równo rok później – 12 czerwca 1987 r. – Predator trafił na ekrany amerykańskich kin. Reszta, jak mówią, jest historią…

Źródło: stanwinstonschool.com
Wydanie godne łowcy
Ponad 30 lat od premiery film wciąż ogląda się świetnie. To rozrywka w czystej formie, niezmącona zbędną retoryką – Predator jest drapieżnikiem bezideowym, polującym i okaleczającym swoje ofiary dla czystej przyjemności płynącej z zabijania. Odczuwalne jest poczucie uwięzienia i osaczenia przez nieznanego wroga; zdjęcia zrealizowane na lokacji i praktyczne efekty specjalne portretują subtropikalną dżunglę jako potrzask, pułapkę bez wyjścia, w której świetnie wyszkoleni komandosi – najbardziej „alfa” ze wszystkich ziemskich drapieżników – jeden za drugim eliminowani są przez przeciwnika przewyższającego ich pod każdym względem. Walor rozrywkowy wydaje się dzięki temu uniwersalny i ponadczasowy.
Gratką dla kolekcjonerów i fanów „piekielnego brzydala” (cytując jedną z wielu pamiętnych kwestii majora Dutcha) jest wydanie Blu-Ray dystrybuowane na polskim rynku przez Galapagos Films. Oprócz samego filmu (zremasterowanego do jakości HD 1080p) płyta zawiera ponad dwie godziny dodatków: materiały zza kulis, sceny usunięte i nieudane, galerię zdjęć czy sylwetki twórców. Profil Predatora to z kolei kompendium wiedzy o kosmicznym drapieżcy, opisujące różne aspekty ekwipunku i zdolności kultowej postaci. Głodnym wiedzy seans urozmaicić może komentarz reżyserski lub specjalny, przygotowany w formie napisów komentarz historyczno-filmoznawczy (niestety nieprzetłumaczony na język polski). Wisienką na torcie są jednak dłuższe materiały – Ewolucja gatunku (jedyny materiał opatrzony polskim tłumaczeniem) skupia się na fenomenie kulturowym, jakim stał się Predator i wpływie, jaki wywarł na przyszłych twórcach (np. Robercie Rodriguezie, który formułę gatunkową filmu powtórzył lata później w Od zmierzchu do świtu), z kolei Jeśli krwawi, to można go zabić to półgodzinny, zrealizowany z okazji 15-lecia premiery Predatora reportaż dotyczący realizacji filmu. Sam seans odbyć możemy w kilkunastu wersjach językowych, dodatki jednak w większości nie zostały przetłumaczone.
Za egzemplarz filmu dziękujemy Galapagos Films