Wiele osób spiera się co do tego, jak będzie wyglądać przyszłość naszej planety – czekają nas susze, zlodowacenie, a może powodzie? Katastrofa klimatyczna, spotkanie z wielką asteroidą czy obcymi? A co z naszym gatunkiem? Wyginiemy, czy zaadaptujemy się do nowych warunków? Te trudności z prognozowaniem sprawiają, że wizje końca (znanego nam) świata tak pociągają twórców książek, filmów, czy komiksów. Jak na tym tle wypada trzeci tom serii Głębia?
Pierwsze dwa tomy cyklu Ricka Remandera miały – nie ma co ukrywać – sporo wad, jednocześnie jednak intrygując odbiorcę na tyle, by ten sięgnął po kolejną część. Z tego sięgania wyszło tyle, że śmiało mogę stwierdzić, iż Głębia jest po prostu nierówna: tu czegoś jest zbyt wiele, tam za mało, a to tylko wierzchołek góry lodowej.
Koniec (znanego nam) świata
Znany nam świat się skończył – Ziemia nie nadaje się do zamieszkania, mordercze Słońce pali jej powierzchnię, zmuszając ludzi do skrycia się w jedynym bezpiecznym miejscu: głęboko pod powierzchnią oceanów, z dala od morderczych promieni. Oczywiście, jak to zwykle bywa, także i tym razem kryje się w naszym społeczeństwie silny brak akceptacji takiego stanu rzeczy – chcemy wrócić tam, gdzie nasze miejsce, na powierzchnię. W tym celu wysyłamy sondy, mające pomóc nam w znalezieniu miejsca, które będzie nadawać się do zamieszkania. Tym razem celem ludzi nie jest bowiem podbój kosmosu i odszukanie innej planety, nadającej się do życia, a odzyskanie tego, co zostało im odebrane. Muszę przyznać, że świetnie pokazuje to przynależny naszemu gatunkowi brak pokory.
Stel Cain w końcu udaje się wydostać na powierzchnię, która – jak to zwykle w takich wypadkach bywa – okazuje się wcale nie być tak jałowym pustkowiem, jak wszyscy dotąd sądzili. Fakt, że nasz gatunek zszedł na dno oceanów sprawił, że inne miały świetną okazję do tego, by się rozwijać i dostosować się do panujących pod promieniami Słońca warunków. Śmiało można założyć, że te niezwykle niebezpieczne oraz inteligentne zwierzęta zapewne nie tylko nie przywitają intruzów z otwartymi łapkami, ale również ani im w głowie będzie oddawanie własnego terytorium i życie z nami w pokoju. Oznacza to dla czytelnika tyle, że czeka go śledzenie solidnej rozpierduchy, bo Stel ciągle będzie zmuszona walczyć o życie. Może to i lepiej, bo zostanie nam oszczędzone filozofowanie, na które zwyczajnie nie ma już czasu.
Dwa strumienie, jeden bałagan
W prezentowanej nam na planszach komiksu fabule bez trudu możemy wyróżnić dwa główne nurty opowiadanej historii. Jeden z nich dotyczy Stel Cain, walczącej o przetrwanie na spalonej promieniami Słońca powierzchni i poszukującej jednej ze wspomnianych przeze mnie sond, druga zaś skupia się na jej dwóch córkach: Tajo i Della, które próbują pomóc matce, chociaż sytuacja między nimi dwiema także nie należy do najłatwiejszych. Właściwie, zaryzykowałabym stwierdzenie, że ich relacje – na skutek pewnych zaszłości – są napięte niczym plandeka na wozie, wymagając czasu i wyjaśnień, w przeciwnym bowiem wypadku… grożą wybuchem.
Takie dwukrotne prowadzenie wątków samo w sobie nie byłoby niczym złym, gdyby nie skutkowało przeładowaniem fabuły i notorycznym rzucaniem bohaterom kolejnych kłód pod nogi. Piętrzące się przeciwności losu wzbudzają w odbiorcy poczucie, że jednak „co za dużo, to niezdrowo”, a twórca zwyczajnie gnębi swoich bohaterów. Z drugiej strony, nagromadzenie tych trudności sprawia, że filozoficzne rozważania, których w poprzednich tomach serii było pełno, teraz występują znacznie rzadziej, dzięki czemu nie męczą czytelnika. Niestety, na gnającej na złamanie karku fabule tracą bohaterki komiksu, których czytelnik właściwie nie ma okazji poznać, jako postacie są bowiem zarysowane dość szczątkowo. Wspominałam już o tym, że Głębia jest serią nierówną, osobiście uważam jednak, że trzeci tom jest ze wszystkich, do tej pory wydanych w Polsce, najlepszy.
To nie szata zdobi?
Szkoda jednak, że recenzowana część serii nadal cierpi na drętwość i sztywność dialogów, których nie udało się uratować nawet Bartkowi Czartoryskiemu, odpowiedzialnemu za tłumaczenie Wybrzeża Gasnącego Światła. Znajdzie się całkiem sporo niepotrzebnie patetycznych fraz oraz wzniosłych wypowiedzi, jakimi z pewnością nie posłużyłby się nikt w zwykłej rozmowie. Skutkuje to wrażeniem sztuczności i sprawia, że cała powieść graficzna traci na atrakcyjności. Nie pomagają też przemowy „złoli”, którzy – przed zadaniem śmiertelnego ciosu – koniecznie muszą wyjaśnić ofierze swoje motywy i powody żywionej do niej nienawiści, niejednokrotnie tracąc przy tym idealną okazję do ostatecznego zwycięstwa.
Trzeba jednak przyznać, że przynajmniej warstwa wizualna komiksu jest na prawdę na wysokim poziomie i cieszy oko – nasycone barwy przykuwają uwagę, nasuwając mi trudne do odparcia skojarzenia z Mad Maxem (być może wzmocnione tym, że jakiś czas temu odświeżałam sobie całą filmową serię). Zdecydowanie zachęcam do przyjrzenia się rysunkom Grega Tocchiniego, które – chociaż na pierwszy rzut oka mogą wydawać się niechlujne – przy bliższym poznaniu zyskują, świetnie oddając nie tylko specyfikę świata, ale także idealnie ilustrując emocje targające bohaterami. To naprawdę mocna strona serii!
Summa summarum
Z Głębią jest trochę tak, że widać jej wady, odbiorca jest doskonale świadomy mankamentów oraz niedoskonałości, a jednak ostatecznie sięga po kolejny tom. Jest w tym cyklu coś wciągającego, co rekompensuje jego niedostatki. Ten trudny do określenia czynnik sprawił, że dobrnęłam do trzeciego tomu i pewnie kolejnym odsłonom serii również dam szansę, w żadnej mierze nie będzie to jednak priorytetowy tytuł na mojej liście zakupowej.