Prosta fabuła, czysto rozrywkowy klimat, a w dodatku na podstawie gry? Brzmi jak przepis na katastrofę… lub co najwyżej średniaka. Lecz jak mówi klasyk – nic bardziej mylnego!
Biorąc pod uwagę nienajlepszą reputację filmowych adaptacji gier – czy to komputerowych, czy fabularnych, jak w tym przypadku – a także poprzednie, raczej nieudane próby przeniesienia uniwersum Dungeons & Dragons na duży ekran, wielu potencjalnych widzów zapewne podejdzie do Złodziejskiego Honoru z dozą zasłużonego sceptycyzmu. Ja sam, obejrzawszy trailery jeszcze przed premierą, zapałałem do tytułu sporym entuzjazmem, później zaś wylałem nań kubeł zimnej wody, tłumacząc sobie, że w ostatnim czasie wypuszczano całą masę filmów wyglądających bardzo dobrze na zajawkach, a które potem absolutnie nie spełniały napompowanych przez sztab marketingowy oczekiwań. Ostatecznie więc do nowego Dungeons & Dragons zasiadłem z ostrożną nadzieją na coś przynajmniej przyzwoitego… a doczekawszy napisów końcowych byłem wręcz zachwycony.
Fantastycznie zabawny skok na skarbiec
Już od pierwszych scen widać, że Złodziejski Honor nie traktuje siebie śmiertelnie poważnie. Od razu rzucamy się na głęboką wodę gagów, absurdalnych sytuacji i oczek puszczanych do widza tak wyraziście, jak tylko można, nie łamiąc przy tym czwartej ściany. Już podczas początkowych kilku minut zawiązujących fabułę zdążymy posłuchać podkoloryzowanej i komicznie przekłamanej historii życia Edgina i zobaczyć, jak Holga obezwładnia strażnika ziemniakiem… więc każdy widz już wie, na co się pisze.
Sama formuła wyraźnie nawiązuje do tzw. heist movie, czyli filmu akcji w stylu Ocean’s Eleven czy Iluzji, gdzie pierwszym aktem jest zbieranie zróżnicowanej drużyny specjalistów, drugim – planowanie napadu na bank czy dowolne inne silnie strzeżone miejsce skrywające coś cennego, a trzecim – sam skok, przy którym oczywiście nie wszystko wychodzi idealnie, a protagoniści muszą improwizować. Ten pomysł sprawdza się zaskakująco dobrze, a gromadzenie ekipy mającej wtargnąć do skarbca w Neverwinter pozwala gładko uniknąć nieśmiertelnego „no więc poznaliście się w karczmie” jako pretekstu do zawiązania erpegowego party na początku przygody. Ten zna tą, a tamta – tamtego, i już niebawem Edgin i Holga mają wystarczające wsparcie, aby wcielić plan w życie.
Śmiać się też trzeba umieć
Czy żarty nas bawią, czy nie, to już kwestia gustu, ale nie sposób nie docenić tego, jak doskonałe wyczucie granic humoru mają twórcy Złodziejskiego Honoru wobec swojego dzieła i występujących w nim postaci. Czasem śmiejemy się wraz z bohaterami, kiedy indziej zaś z nich, ale to nigdy nie jest śmiech szyderczy, zdolny sprawić, żebyśmy spojrzeli na kogoś z protagonistów z niechęcią i politowaniem. Podobnie rzecz ma się z antagonistami, a w tym wypadku jest to chyba jeszcze ważniejsze.
Jeśli chcemy, by widz traktował niebezpieczeństwo ze strony negatywnego bohatera poważnie i zaangażował się emocjonalnie w rozgrywający się na ekranie konflikt, nie możemy zaczynać od upokarzania go i prezentowania jako żenującego i niegroźnego na chwilowe potrzeby gagu. Tej prostej prawdy zupełnie nie rozumiał np. Rian Johnson w swoim Ostatnim Jedi, w otwierających scenach filmu niewybrednie nabijając się z generała Huxa i ukazując go widowni jako bezsilnego, niekompetentnego i pozbawionego kontroli tak nad sytuacją, jak i nad własnymi emocjami. Po takim wprowadzeniu nie ma szans, by widz odczuwał na jego widok chociażby lekki niepokój w kolejnych scenach. W nowym Dungeons & Dragons tymczasem taki rodzaj humoru wycelowany w Forge’a od razu sugeruje instynktom odbiorcy, że pod tym wszystkim coś się kryje, a ktoś taki jak on nie może przecież być „głównym złym”. I bardzo szybko zostaje to potwierdzone; towarzyszącą mu postać Sofiny otacza zupełnie inna aura. Wiedźma zawsze pozostaje śmiertelnie poważna i nawet przez chwilę nie jest obiektem żartów, a jedyny komizm z nią związany opiera się na nieświadomości Forge’a oraz innych bogaczy, jak bardzo ta kobieta jest groźna i że z ledwością powstrzymuje się od rozniesienia ich na strzępy. Dzięki temu czujemy do niej respekt i nie mamy wątpliwości, że nie będzie łatwym oponentem dla naszych bohaterów.
Z kolei mniej istotnym fabularnie, ale stanowiącym prawdziwy majstersztyk balansu między śmiesznością a poczuciem niebezpieczeństwa przeciwnikiem jest pojawiający się w dalszej części filmu otyły smok. Jego nieproporcjonalnie krótkie nóżki, trzęsące się jak galareta fałdy tłuszczu i karłowate, niezdolne unieść go do lotu skrzydła z pewnością budzą śmieszność z gatunku tzw. physical comedy, lecz ani przez chwilę nie mamy wątpliwości, dlaczego bohaterowie uciekają przed nim w popłochu, gdy spasłym cielskiem taranuje wszystko na swej drodze oraz rzyga ogniem, jak na smoka przystało.
Nawiązania do gry i odrobina głębi w rozrywkowej otoczce
Ogromną zaletą Złodziejskiego Honoru jest także to, że nie próbuje się sztucznie odcinać od swoich korzeni w stołowej grze fabularnej. Film nie poprzestaje na zapożyczeniu Faerûnu jako miejsca akcji, ale też otwarcie nawiązuje do całego uniwersum oraz do samego doświadczenia, jakim jest granie sesji RPG. Mamy tu więc ciekawe – i nierzadko prowadzące do zabawnych sytuacji – zastosowanie obecnych w systemie D&D czarów, słowne przepychanki między „graczami” na temat tego że „to tak nie działa” w odniesieniu do wszelakich zdolności czy magicznych przedmiotów, kreatywne naciąganie różnych zasad, by osiągnąć jak najlepszy efekt za pomocą pozornie niezbyt potężnych umiejętności. A już szczególnie bliskie memu sercu było cierpienie Edgina, gdy musiał przez dłuższy czas wysłuchiwać nobliwych, a przy tym zupełnie banalnych przemów świątobliwego paladyna, czerpiących z najgorszych klisz fantastycznego archetypu szlachetnego rycerza (czy tylko ja mam jakiś uraz do paladynów?).
Na tym jednak nie koniec, bo tak jak w dobrej kampanii RPG mistrz gry umieści dodatkowe wątki i zadania nawiązujące do tła fabularnego postaci graczy, a w komputerowym erpegu twórcy napiszą ciekawe companion questy dla naszych towarzyszy, tak też i w Złodziejskim Honorze każdy z protagonistów mierzy się z własną przeszłością i ma do przejścia jakąś osobistą drogę. Dla Edgina jest to przede wszystkim opowieść o wybaczeniu – tak sobie, jak i innym – oraz akceptowaniu życia takim, jakim jest; Holga rozpaczliwie walczy z towarzyszącym jej od lat poczuciem odrzucenia i pragnie udowodnić światu, że jest coś warta; Simon boryka się z brakiem pewności siebie i syndromem oszusta, a Doric zmaga się ze swoją nieufnością, niedostępnością i uprzedzeniami rasowymi wobec ludzi. Każde z nich ma więc swoje przejścia, wady i problemy, ponad które starają się wzrastać, często dzięki wspieraniu siebie nawzajem i nieprzyjemnym konfrontowaniu swoich przekonań z rzeczywistością.
Choć nie są to może żadne przełomowe wątki czy rozważania filozoficzne, na jakie nikt inny nie wpadł, sądzę, że wielu widzów znajdzie w którymś z bohaterów odbicie własnych doświadczeń, a przekaz zawarty w filmie uważam za szczery, pozytywny i budujący. Szczególnie spodobało mi się odkrywane stopniowo wraz z rozwojem fabuły spojrzenie na perspektywę Kiry – córki Edgina – która przez dłuższy czas jest traktowana w narracji jako dama w opałach, a jedną z głównych motywacji protagonisty jest chęć ocalenia jej i stworzenia dla niej domu, jakiego nigdy nie miała. Bard, od lat zdeterminowany by znaleźć sposób na wskrzeszenie zmarłej żony i przywrócenia córce matki, długo pozostaje ślepy na fakt, iż Kira postrzega wszystko zupełnie inaczej. Mała bowiem, wbrew obawom ojca, nigdy nie doświadczała swojego dzieciństwa jako dorastania w niepełnej rodzinie, ponieważ oprócz ojca pokochała także towarzyszącą mu nieokrzesaną siłaczkę, i zbudowała z Holgą więź znacznie bardziej prawdziwą od tej, jaka łączy ją z dawno zmarłą biologiczną matką, której niemal nie pamięta. Całość wybrzmiewa w filmie tym mocniej, iż między Holgą i Edginem nie ma romantycznego uczucia, a wyłącznie szczera przyjaźń – ale wzrastającej w miłości obojga dziewczynce nie robi to żadnej różnicy i nijak nie umniejsza rodzinie, jaką niepostrzeżenie stworzyli.
O wydaniu słów kilka
Wydanie DVD zawiera oczywiście kinową wersję filmu w doskonałej jakości i kilku wersjach językowych. Do wyboru mamy oryginalne angielskie audio, dubbing polski, czeski, niemiecki lub węgierski, a także napisy we wszystkich powyższych językach oraz języku słowackim.
Na płycie znajdziemy także kilka dodatków. Mamy tu trzy sceny, które z filmu usunięto lub pojawiły się w nim w skróconej wersji. Pierwsza z nich ukazuje dłuższy wariant przybycia Gorga do więzienia, gdzie przetrzymywani są Edgin i Holga, zdradzając nam, że mimo krępujących go łańcuchów ork zdołał jakoś dokonać dekapitacji transportowanego z nim współskazańca. W drugiej możemy posłuchać nieco dłuższego dialogu podczas prac karnych przy kruszeniu lodu i popatrzeć, jak jeden z więźniów tonie w przeręblu. Trzecią scenę zaś skasowano całkowicie – moim zdaniem niesłusznie. Nie jest długa, a widzimy w niej, jak po wyjściu z karczmy Holgę zaczepiają inni barbarzyńcy, rozpoznający w kobiecie wyrzutka jednego z klanów. Kpią z niej i obrzucają ją ziemią, a ona, wbrew oczekiwaniom Edgina znosi upokorzenie w milczeniu i przyznaje im rację. Sądzę, że to zajście i reakcja dodają jej postaci głębi i pomagają ukazać, jak głęboki wstyd i poczucie hańby kobieta nosi w sobie.
Ale żeby nie było tak poważnie, drugi z nich to klasyczne bloopers – sześć i pół minuty sknoconych ujęć, głównie z powodu wybuchów śmiechu aktorów, źle wypowiedzianych kwestii, nieprzewidzianych potknięć i wypadków itp. Ot, taki miły i pocieszny rzut oka za kulisy produkcji. Jak na wersję DVD to całkiem sporo bonusów i myślę, że będziecie zadowoleni z zakupu, jeśli chcecie dodać Dungeons & Dragons: Złodziejski Honor do swojej domowej kolekcji.