Zazwyczaj historie fantasy opisują światy, które stoją na krawędzi zagłady. Jakieś przedwieczne zło stara się zniszczyć wszelkie istnienie, lecz w ostatniej chwili powstrzymuje je bohater(ka) lub cała ich drużyna. Co by było, gdyby katastrofy nikt nie powstrzymał? Coda Simona Spurriera i Matiasa Bergara, wydana przez Non Stop Comics, odpowiada na to pytanie.
„Coda” to słowo z języka włoskiego, stosowane pierwotnie do określenia zakończenia utworu muzycznego. Z czasem mianem tym zaczęto nazywać i inne epilogi. Czy zatem Spurrier w swoim komiksie zwieńcza jakieś inne dzieło? Nie, źródło tytułu jest inne. Otóż scenarzysta wziął typowy posttolkienowski świat i… sprowadził na niego apokalipsę. Nie jest to w żaden sposób rewolucyjny pomysł, więc dziwi mnie, że pojawia się tak rzadko.
Uwertura
Zatem: nie aż tak dawno temu Panowie Istnienia zaprzęgli hordy urków (jak zwą się tu orki), by te podbiły świat. Sprzymierzone siły ostatecznie (powiedzmy) zwyciężyły, choć odbyło się to ogromnym kosztem. Potężne ilfy (elfy) są bliskie wymarcia, a wraz z nimi wyczerpaniu uległa niemalże cała magia tego świata. W tych realiach poznajemy barda Huma. Zdawałoby się, że to cynik niezważający na nikogo poza sobą. Wszystkie spotkane osoby traktuje przedmiotowo, nawiązuje z nimi kontakt tylko, jeśli przybliży go to do realizacji celu. A jest nim pozyskanie resztek magii, by zdjąć klątwę ze swojej żony.
Forte
Świat Cody pełen jest paskudnych ludzi (i równie okropnych przedstawicieli innych ras). Hum sam ma wiele za uszami, ale otaczają go oportuniści, dwulicowcy i tym podobne skrzywione jednostki. Niczym u Sapkowskiego, jeśli ktoś nawet wykazuje się szlachetnymi pobudkami, to albo czeka go kara, albo okazuje się kompletnym idiotą. Porównanie to jest nieprzypadkowe, gdyż bard, podobnie jak pewien białowłosy wiedźmin, ma tendencję do przypadkowego bycia w złym miejscu w jeszcze gorszym czasie. Co rusz wplątuje się w intrygi bezpośrednio go niedotyczące, lecz i tak komplikujące jego życie. Pełno też w komiksie czarnego humoru. Mój ulubiony bohater, „pięciorożec”, stanowi totalne wykrzywienie dostojeństwa i nobliwości jednorożców. Wierzchowiec Huma jest wiecznie wpieniony, a bluźnierstwa, które padają z jego pyska, są tak straszne, że nawet nie da się ich ubrać w słowa. Stąd w dymkach widzimy piktogramy z czaszkami – motyw znany choćby z przekleństw w tytułach Disneya.
Libretto
Zabaw narracyjnych jest zresztą więcej. Nigdy nie byłem fanem komiksów z dymkami wyrażającymi myśli bohaterów. Z tego powodu, że często nie mają one sensu w świecie przedstawionym. W mojej recenzji Batman, który się śmieje wypominam scenarzyście Scottowi Snyderowi, że wtyka Gackowi w usta teksty, które są wypowiadane do bliżej nieokreślonego adresata. Często też pojawia się problem redundancji – tekst i obrazek pokazują to samo. I po co? U Spurriera działa to dużo lepiej. Hum pisze romantyczne listy do zaklętej żony, która nie może mu towarzyszyć w podróży. Sęk w tym, że to, co jest ubierane w piękne słowa, często ma się nijak do brutalnej rzeczywistości. Ostatki inteligentnych ras, pomimo ogromu katastrofy, w dalszym ciągu toczą ze sobą brutalne boje, a i sam bard aniołem nie jest. W ten sposób słowo pisane i rysunki w bardzo pomysłowy sposób kontrastują ze sobą.
Pentagramma
Bywało i tak, że dobry scenariusz został całkowicie położony przez kiepskie rysunki. Jednak nie w tym przypadku. Matias Berger wykonał świetną robotę. Jego postaci są odpowiednio stylizowane (nie ma tu sztampy), a ich twarze posiadają szeroką gamę ekspresji. Na kadrach potrafi dziać się dużo (bardzo dużo) i miejscami bardzo brutalnie. Czasami perspektywa zostaje zaburzona, aczkolwiek nie traktuje tego jako wadę – wzmaga to tylko ekspresyjność rysunków.
Wszystko zostało pięknie pokolorowane przez Michaela Doiga. Większość stron skąpana jest w żółtej barwie, doskonale ilustrującej klimaty postapo. Tam, gdzie pojawia się magia, w grę wchodzą bardziej psychodeliczne kolory.
W dodatkach znaleźć można standardowo galerię okładek, a wśród nich kolejną perełkę od Jakuba Rebelki. Świetnym uzupełnieniem są też dwie mapy, tak typowe dla gatunku fantasy. Jedna przedstawia świat „przed” i jest wykonana starannie, jakby wyszła spod rąk kartografa. Druga zaś pokazuje krainę „po” – szkicowaną na szybko i pełną notatek (np. „Chyba jakieś wielkie pająki!”, zapewne naniesionych przez Huma. Spurrier bardzo dobrze radzi sobie z światotwórstwem.
Codetta
Czytałem ostatnimi czasy kilka komiksów fantasy i nawet jak mi się podobało, to zawsze pojawiało się jakieś „ale”. Wydany przez Egmont Conan Barbarzyńca od Marvela to historia przyjemna, lecz bardzo klasyczna. Kraina ruin od Non-Stop to opowieść słodka i urocza, choć i tu zabrakło pomysłu na jakąś ciekawszą fabułę. Fenomenalnym tytułem jest Head Lopper, acz i tu ważniejsze są dynamika i wizualna narracja, niźli treść fabularna. Swego czasu zachwycił mnie Ralph Azham, choć cyniczna opowieść pozbawiona jest epickiej oprawy, a drugi story arc też już nie miał tej mocy. I w końcu pojawił się ten jeden tytuł, który kupił mnie w całości. A imię jego Coda.