Wśród polskich konwentów Polcon zajmuje szczególne miejsce - jest najstarszą taką imprezą organizowaną co roku w naszym kraju, a także to właśnie w jej czasie przyznaje się Nagrodę Fandomu im. Janusza A. Zajdla. Tym razem to istotne dla naszych fanów fantastyki wydarzenie odbyło się w Lublinie, na terenie kampusu Uniwersytetu Marii-Curie Skłodowskiej od 24 do 27 sierpnia. Opowie wam o nim sześć osób, które na Polcon pojechały razem, ale niekoniecznie już razem po nim się poruszały. Dlatego niektóre relacje mają punkty wspólne, podkreślające pewne uniwersalne przeżycia każdego uczestnika konwentu, którzy wniosą własne, indywidualne doświadczenia. Z całości biją jednak żal, do organizatorów za niepotrzebnie zaserwowany w pakiecie chaos, oraz radość, ze spotkań z ludźmi, fanami, pisarzami i artystami. Zresztą sami zobaczcie:
Kolejność głosów:
- Kodama
- Księżna
- Tymon
- Bimbina
- Prezes
- Alfa.
Będzie długo, więc zróbcie sobie kawę, herbatkę czy co tam lubicie.

Śląkfa z Kulą Smakulą
Głos 1. Kodama
Z Polconu wracałam z refleksją, że temu konwentowi udała się chyba jedynie szata graficzna logotypów, ulotek oraz strony internetowej. Teraz „gdy emocje już opadły”, mogę śmiało stwierdzić, że wróciłam w sumie zadowolona. Głównie dlatego, że cenię sobie różnorodne doświadczenia, a Polcon zaserwował ich aż za wiele.
Z perspektywy twórczyni programu (AKA “robaczka”)
Przygoda z Polconem zaczęła się dla mnie wcześniej niż dla innych uczestników tego wydarzenia, gdyż, jak to mam w zwyczaju, zgłosiłam propozycje programowe. W sumie trzy prelekcje w różnych blokach, dzięki czemu na własne oczy zobaczyłam style pracy ich koordynatorów. W jednym przypadku dostałam potwierdzenie przyjęcia punktu, w drugim o jego akceptacji dowiedziałam się już z tabeli programowej, a w trzecim przeprowadziłyśmy z współprowadzącą długą korespondencję z, jak się później okazało, główną koordynatorką programową, która miała wątpliwości merytoryczne co do prezentacji. Byłam w sumie tą wymianą maili mile zaskoczona, gdyż wydawało mi się, że program tworzony jest z pietyzmem i po raz pierwszy naprawdę ktoś się zatroszczył o poziom merytoryczny. Poczucie to, niestety, okazało się złudne, gdyż zastałam jeden, wielki, organizacyjny chaos. Do ostatniej chwili nie było wiadomo, czy twórcy programu otrzymają jakiekolwiek zniżki, a zapytani, organizatorzy z rozbrajającą szczerością poinformowali, że jeszcze nie wiadomo, ale jakieś będą i ta informacja na pewno się pojawi.
Nie pojawiła się do dziś.
Po publikacji programu okazało się, że prowadzę równolegle dwie (!) prelekcje. A że znalazłam jeszcze kilka innych błędów, wszystkim organizatorom wysłałam maila z uwagami, umieszczając ich w CC/DW (to jest dość ważne dla dalszej części sagi). Natychmiastową odpowiedź otrzymałam tylko na punkt pierwszy z siedmiu. Osobną korespondencję prowadziłam z koordynatorem bloku filmowego i wszystko udało się po tej stronie ułożyć. Gdy dotarłam na konwent po prawie siedmiogodzinnej podróży, okazało się, że pomimo zgłoszeń, nadal przypisano mi i kilku innym prowadzącym zdolność bilokacji.
Nie będę się wdawać w szczegóły następnych dwudziestu czterech godzin, dość powiedzieć, że spędziłam je, próbując skontaktować się z koordynatorami tak programu, jak i jednej z sekcji z pomocą osób z Punktu Informacyjnego. Same próby dogadania się z orgami przypominały słynny rzymski urząd z Dwunastu prac Asteriksa. Brakowało jeszcze tego, żebym druczki przenosiła z namiotu do namiotu.

Polcon 2017 Prezentacja
W końcu udało mi się jedną z prelek przesunąć na inną godzinę niecałe dwadzieścia godzin przed jej nową porą. Przy okazji dowiedziałam się co nieco o kulisach mojej “sprawy”: otóż, gdybym nie wysłała maila z CC/DW do organizatorów, ale BCC/UDW, albo każdemu z osobna – to być może machina by zadziałała.
Na samych prelekcjach tylko raz musiałam walczyć z niewspółpracującym sprzętem, który miał Windowsa XP, nie czytał pendrive’ów i nie wiadomo było właściwie czy jest podłączony do rzutnika. Dostałyśmy komputer po dwudziestu minutach heroicznej walki z rzutnikiem w sali i tańcem z kablem zaimprowizowanym przez Tymona. Laptopów na konwencie był deficyt, niektórzy koordynatorzy paneli korzystali ze swoich, a o inne toczyła się walka niczym o ten prehistoryczny ogień.
O wolontariuszkach i wolontariuszach słów kilka
Zacznę od najważniejszego słowa: DZIĘKUJĘ. To właśnie ta setka młodych osób była cichymi bohaterami całego konwentu, obecni w każdej sali, na korytarzach, obsadzali wszystkie strefy, do których udało mi się dotrzeć. Wykazywali się dużą kulturą osobistą (co nie jest wcale takie częste), sympatią i naprawdę chcieli pomóc. A Punktowi Informacyjnemu należą się z mojej strony największe podziękowania, pracujące tam wolontariuszki wykazały się olbrzymią cierpliwością do lekko spanikowanej prelegentki (która nie ma w zwyczaju nie pojawiać się na własnych referatach) i to mimo tego, iż… praktycznie nie dysponowały żadnymi informacjami.
Dobrym zwyczajem różnego rodzaju wydarzeń kulturalnych jest posiadanie bazy kontaktów do wszystkich osób decyzyjnych. Niestety nikt z organizatorów na coś tak podstawowego nie wpadł. Tak samo, jak na to, że należy przestrzegać punktu 23. własnego regulaminu: „Organizator zastrzega sobie prawo do dokonywania zmian w programie i informowania o tym uczestników wynikłych z przyczyn niezależnych od Organizatorów” [podkreślenie własne]. Jeszcze w czwartek punkt posiadał wydrukowane poprawki do programu, jak na niejednym festiwalu. Potem jednak informacje takie nie były wywieszane, a liczba zmian zdecydowanie przerosła same atrakcje i z trudnością nadążałam.
Wolontariusze stali się w ten sposób pierwszą linią kontaktu z organizatorami. Nie dość, że te osoby często były narażone na pretensje i nieprzyjemne uwagi od rozżalonych poziomem wydarzenia uczestników, to jeszcze podobne, nieprzyjemne traktowanie spotykało ich ze strony koordynatorów i organizatorów. Kilkukrotnie słyszałam, jak ktoś na wolontariuszkę albo podnosi głos przez telefon lub po prostu źle ją albo jego traktuje. Doświadczenie pracy w toksycznym środowisku może być ważne, ale czy koniecznym przy tak radosnym święcie fantastyki, jakim w założeniu jest najstarszy i najważniejszy konwent w Polsce?
To, co na pewno Polconowi się udało, to przesympatyczni wolontariusze i cudowne wolontariuszki – myślę, że następnym razem można im oddać całą koordynację konwentu.
Ludzie, ludzie, ludzie!
Fandom to dziwny twór. Z jednej strony jest to puchata społeczność podzielająca nasze (z reguły niszowe) zainteresowania, z drugiej zaś parujący tygiel nienawiści i wzajemnych animozji. Tych drugich najczęściej spotkać można w cyberprzestrzeni, a pierwsi zdecydowanie dominują na konwentach. Dlatego spotykani na tej imprezie ludzie napawali mnie raczej nadzieją niż przerażeniem. Od rozmów przy piwie po mniej lub bardziej przypadkowe spotkania z tymi, których dawno nie widziałam, albo znałam tylko z internetu – Polcon zapewnił mi odpowiednią dawkę pozytywnych wrażeń.

Ludzie! Ludzie! – Polcon 2017
Najlepiej wspominam wieczorne rozmowy w klubie konwentowym Silence, tym samym, który nie stanął na wysokości zadania i trochę przeżył szok, gdy fantaści w dużej liczbie stawili się pod barem. Niemniej jednak takie jedno duże miejsce blisko konwentu i akademików to strzał w dziesiątkę w kwestii nawiązywania kontaktów i socjalizowania się. Dzięki temu można było się złapać, a nie szukać po rozproszonych po mieście klubach i pubach.
Polcon obfitował też w zaskakujące, nowe znajomości, co cieszy mnie niezmiernie i raduje.
Głos 2. Księżna
Niestety nie mogę powiedzieć, że Polcon 2017 wygrał w moim osobistym rankingu na najlepszy konwent, na którym byłam. Na szczęście nie okazał się też aż tak tragicznym, jak można by się spodziewać po tym, co napisała już wyżej Kodama.
Ale od początku. Pokoje w akademikach rezerwowaliśmy w kilku rzutach (tym razem tak wyszło) i, patrząc na komunikację mailową z organizatorami (maile trafiające do spamu), do końca nie mieliśmy pewności czy będą na nas czekały. Nie ma to jak konwent z dreszczykiem. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze.
Pod względem organizacyjnym gorzej wypadły zgłoszenia prelekcji. Jako że w końcu dałam się namówić na publiczne wystąpienia, to zgłosiłam swoją propozycję. Co ciekawe… nadal nie dostałam maila z potwierdzeniem lub odrzuceniem zgłoszenia. Tym bardziej zdziwiła i zdenerwowała mnie zasłyszana w trakcie Polconu informacja: organizatorzy/koordynatorzy/ludzie od programu MUSIELI (o, biedni!) łatać program swoimi prelkami, gdyż… nie mieli wystarczająco dużo zgłoszeń. GRRR. Czyżby część wysyłanych przez nas propozycji… też trafiała do spamu?
A skoro już jesteśmy przy programie – to osobny dramat. Udostępniony przed konwentem, żeby można sobie było wszystko na spokojnie zaplanować, zawierał tyle błędów i niedoróbek, że… po prostu tragedia. Konieczność zastosowania bilokacji przez niektórych prelegentów to jeden z mniejszych problemów. Opisy prelekcji, umieszczone w oddzielnej książeczce niespójnie, beznadziejnie ułożone i sformatowane tak jakby robił to przedszkolak. Wiadomo, nikt nie oczekuje dzieła sztuki, ale czytelności – owszem.
Przy odbiorze akredytacji nie było lepiej. Przy stanowiskach do odbioru/kupowania akredytacji pojawiliśmy się jakoś 1-1,5 godziny od otwarcia podwojów. I trafiliśmy w sam środek CHAOSU. Krótko mówiąc, przywitało nas nieogarniactwo, dezinformacja oraz wszechogarniające nieprzygotowanie. Nikt nie widział kto, gdzie i co odbiera, nagle (czyli po kilku przejściach z jednego końca kolejki na drugi) okazało się, że zamiast jednej w sumie powinny być trzy różne kolejki, gdyż odbiór akredytacji podzielono alfabetycznie. Ale nie bójcie się – jakieś 2 godziny po rozpoczęciu wymiany akredytek na namiotach w końcu pojawiły się prowizoryczne kartki, żeby nadciągający Polconowicze wiedzieli już, gdzie mają iść. A potem nawet pojawiły się takie profesjonalne oznaczenia, wydrukowane, z logami i w ogóle. Wspominałam już, że czekając w kolejce, staliśmy na ulicy, po której co chwilę przejeżdżały auta, zmuszając uczestników do odskakiwania na boki albo ściskania się tak, żeby wielkie dostawczaki mogły się zmieścić na wąskiej ulicy? Nie? No to tak było.
Polcon 2017 zafundował nam przede wszystkim dużo frustracji już na starcie. Ale dobre rzeczy też się znalazły. Estetyka oprawy graficznej (banery, logo, kolorystyka) tego bałaganu była po prostu śliczna. Wielkie gratulacje dla grafika! Brawo też za miejsce – było wiele dużych sal, które pomieściły bogatą propozycję prelekcyjną. Nie mieliśmy problemu, żeby dostać się na poszczególne punkty programowe (poza czwartkową prelką pod znakiem Cholewa & Cholewa, ale wpadliśmy na nią już w trakcie). I nie zapomnijmy o najważniejszym: o gościach – było ich wielu! Aż musiałam wybierać, kogo lubię bardziej. Plusem okazała się również Strefa Gastro – można tam wieczorkiem spotkać się ze znajomymi i w miłym towarzystwie zjeść czy wypić coś dobrego na świeżym powietrzu.
Podsumowując – organizacyjnie Polcon 2017 to jeden z najgorszych konwentów, na jakim byłam. Ale sama zabawa już w trakcie – wyśmienita. Przyczynili się do niej jednak głównie goście swoim fantastycznym nastawieniem do publiki, prelegenci świetnym przygotowaniem, ludzie oraz nasze Stadko – głównie byciem sobą.
Głos 3. Tymon
Polcon 2017 w Lublinie na długo pozostanie w mojej pamięci, niestety nie dlatego, że był taki wspaniały. Zanim jednak przejdę do złych rzeczy, chciałbym powiedzieć parę miłych słów. Słowa te kieruję do samego konwentu jako wydarzenia, bo Polcon jest jednym z najprzyjemniejszych konwentów w Polsce. Spokojny, z dużą ofertą prelekcji i paneli, bez wielkich kolejek jak na pewnym znanym festiwalu. Tegoroczni uczestnicy byli niesamowici, goście po prostu super, a atmosfera – przyjemna. Miałem o tyle szczęścia, że przyjechałem na miejsce z większą grupą i być może dlatego tak dobrze się bawiłem.

Polcon 2017
To teraz przejdźmy do tego, że jakimś cudem Polcon 2017 nie wybuchł, i to na pewno nie dzięki organizatorom (choć w tym miejscu zaznaczę, że org, który ogarniał blok filmowo-komiksowy, należał do bardziej ogarniętych). Problemy zaczęły się tuż po wysłania formularza z propozycją prelekcji. Sam otrzymałem zwrotne informacje jakieś dwa tygodnie przed konwentem i w tym aspekcie byłem szczęściarzem, niektórzy prelegenci do dzisiaj nie dostali wiadomości o przyjęciu lub odrzuceniu ich punktu programu (patrzcie: Księżna). A część o tym, że jednak wystąpi, dowiedziała się z opublikowanego na parę dni przed wydarzeniem programu konwentu. Dlatego albo przyjechali na konwent “na wariata”, albo odpłacili pięknym za nadobne i nie zjawili się w ogóle, informując wszem i wobec, jak ich potraktowano. Zatem część tworzonych przez fanów punktów po prostu się nie odbyła ku zdziwieniu zebranych w salach konwentowiczów.
Jeśli chodzi o prelekcje, to organizatorzy nie byli również łaskawi poinformować niektórych prowadzących czy gości, że… skrócili albo wydłużyli im prelki według własnego widzimisię. Dla przykładu, Marcin S. Przybyłek na swoją godzinną prelekcję zamiast godziny dostał dwie, a Krzysztof Piskorski na swoją planowaną na trzy godziny – jedną. Idziemy dalej: liczba osób, które miały znaleźć się w tym samym czasie w dwóch różnych miejscach była imponująca, wśród nich znaleźli się między innymi moja siostra, Magdalena Kozak, Jakub Ćwiek oraz Marcin Przybyłek. Mojej siostrze w pewnym momencie powiedziano wręcz, że równie dobrze może jednej z tych prelekcji nie robić. Przełożenie terminu musiała załatwić sama i to pomimo tego, że główna koordynatorka obiecała, że „sprawą się zajmie”. Z innych ciekawostek – blok mangi i anime nagle zniknął z tabelki całkowicie i dopiero już na Polconie udało mi się go wyśledzić pod nią.
Jeden wielki bałagan.
Tak jak wtedy, kiedy otworzono akredytację i nikt nie wiedział, w którym punkcie kto ma odebrać co. Jak poszedłem się spytać w informacji, gdzie prelegenci odbierają wejściówkę, usłyszałem „nie wiem” i wysłano mnie na drugi koniec rzędu namiotów. Okazało się, że akredytację odbiorę dokładnie tam, skąd właśnie przyszedłem. Kolejne pytane osoby odpowiadały wciąż, że nie wiedzą, tak samo jak tego, gdzie jest ktoś kompetentny udzielić mi takiej informacji, ale już wskazano mi kogoś, kto miał coś wiedzieć (nie żartuję). Dopiero wtedy dowiedziałem się, że tak, odbiorę swoją akredytację, u osoby z krzesła obok. To nie koniec tej fascynującej podróży przez namioty – przy akredytacji też był problem, ponieważ… organizatorzy zapomnieli, że niektórzy prowadzący program muszą zapłacić i nikt nie miał wydać reszty. Niby taka rzecz oczywista – zapłacić za wejściówkę. I tak miałem farta, stojące za mną dziewczyny były w swojej piątej kolejce. No i jak mógłbym zapomnieć o jeżdżących przez środek kolejki samochodach (bezpieczeństwo poziom ponad 9000). Oznaczenia na namiotach pojawiły się dopiero, gdy kolejka się rozluźniła i wszyscy odebrali swoje akredytacje. Super, musztarda po obiedzie.
Samo umiejscowienie odbioru akredytacji i stoisk na świeżym powietrzu nie wydaje mi się zbyt mądre, biorąc pod uwagę ostatnie przygody pogodowe. Mieliśmy ogromne szczęście, że nie padało, bo wtedy to by dopiero się rozpętało i nie wiem, co by było z wystawcami. Na powietrzu ustawiono również scenę, która zebrała opinie tak pozytywne, jak i negatywne. Dla mnie generalnie była zbędna. Samo rozłożenie poszczególnych punktów programu po budynkach sprawiło, że Polcon stał się bardzo szeroką imprezą, co odbiło się na niektórych punktach, blok e-sportowy na przykład był trochę opuszczony i raczej nie zabłąkał się na niego nikt, kto go aktywnie nie szukał.
W kwestii prelekcji, paneli i spotkań bywało różnie – część odwołano i nikogo nie poinformowano albo o tym, że część się nie odbędzie nikt nie wiedział. Na prelekcje mojej siostry komputer dotarł dwadzieścia minut po rozpoczęciu prelki, bo ten z sali nadawał się tylko do muzeum. Gżdacz miał jeszcze do nas pretensje, że sami po niego nie przyszliśmy, bo wiecie, tak jakby nikt nam nie powiedział, że go nie będzie. Spotkanie z Magdaleną Kozak prowadziła osoba, która… nie ogarniała, że prowadzi „spotkanie”. Zapominała mówić do mikrofonu, pytania szeptała w kolana i nie słuchała odpowiedzi gości. Nie mam pojęcia, co się tu wydarzyło, i chyba wiedzieć nie chcę. Na szczęście spotkanie przejęli uczestnicy, gdyż tego człowieka nie dało się słuchać i to nie tylko dlatego, że zapominał o mikrofonie. Doszły mnie też słuchy, że na panelach z zagranicznymi gośćmi nie było tłumaczy, albo że osoby prowadzące panele w ogóle się na nich nie pojawiały, a goście byli. Na jednej nawet prowadzący obrażał słuchaczy i zachowywał się niesamowicie chamsko.
Podsumowując: między organizatorami nie było w ogóle komunikacji. Każdy robił swój blok i miał resztę w czterech literach. Prelegenci musieli być w dwóch miejscach na raz, a uczestników nie informowano o żadnych istotnych zmianach.
Dlaczego to nie wybuchło i nie rozpadło się? Mam wrażenie, że głównie dzięki stworzonej przez uczestników atmosferze. Tego, że przyszli tu spędzić mile czas, choćby sami mieli go znaleźć i stworzyć. Dlatego wiele osób może mówić, że to był dobry konwent, zwłaszcza ci, którzy nie doświadczyli na własnej skórze tych fuckupów, ponieważ nie chodzili na prelekcje albo najzwyczajniej w świecie mieli do nich szczęście.

Na zdrowie! – Polcon 2017
Jak już wspomniałem, też się dobrze bawiłem, ale nie dzięki „świetnej organizacji”, a ludziom – tak tym, z którymi przyjechałem, jak i tym, których spotkałem na miejscu (Kaczuszki wiedzą, o kim mowa). Polcon 2017 wydaje mi się biegunem przeciwnym do tego z 2015 roku, z Poznania, zorganizowanego dobrze, czyli bez tak wielkich błędów i chaosu. Oczywiście wtopy się zdarzają, tylko trzeba umieć sobie z nimi radzić i je ogarnąć. Byłem na wielu złych, często małych konwentach, cierpiących na błędy początkujących konwentorobów, sztuką jednak jest wyciągnąć z tego wszystkiego wnioski. Na Falkon na pewno nie pojadę i nie polecę fantastycznych imprez w Lublinie nikomu, właśnie przez to, czego doświadczyłem na Polconie. I jest to po prostu przykre.
Głos 4. Bimbina
Moja przygoda z Polconem 2017 rozpoczęła się dzień wcześniej, od… zwiedzania. Nigdy wcześniej nie byłam w Lublinie, dlatego postanowiłam skorzystać z okazji i poznać miasto. Starówka okazała się śliczna, jedzenie dobre i w zadziwiająco przystępnej cenie, w przeciwieństwie do snobistycznego Trójmiasta. Na każdym wręcz rogu można było kupić regionalny przysmak, którym dla tego miasta są cebularze (!). Krótko mówiąc, z Lublinem szybko się polubiliśmy.
Polcon 2017 przeszedł już do historii i nie powiem, żeby zapisał się w niej złotymi literami. Kilka dni przed rozpoczęciem konwentu ukazał się w internecie plan prelekcji. Szybciutko go wydrukowałam, chwyciłam zakreślacz, w końcu trzeba sobie imprezę zaplanować i… Okazało się, że plan ten jest niedopracowany i wymaga od prelegentów bilokacji. Cóż, wiem, że nauka prężnie się rozwija, ale nikt jeszcze nie posiadł raczej tej umiejętności. Pomyślałam, że to pewnie wstępny szkic, poprawią za chwilę. Niestety, okazało się, że mimo informacji zwrotnych od osób zaniepokojonych tą sytuacją, plan trafił do druku. Z błędami.
A to tylko przedsmak tego, co działo się później.
Do punktu odbioru preakredytacji dotarłam godzinę po jego otwarciu. Moim oczom ukazał się szpaler pozbawionych oznaczeń namiotów i wielka kolejka. Przez tłum co chwila przepływały sprzeczne informacje – odbiór wejściówek jest w pierwszym namiocie; pierwszy namiot jest tylko dla twórców programu; odbiór biletów jest według alfabetycznych list i tak dalej. Odczuwalny był brak kogoś kierującego ludźmi i informował, co gdzie odebrać. Dopiero po czasie udało mi się znaleźć Świętego Graala, człowieka z napisem „organizator” na koszulce. Ten, zapytany o sposób wymiany akredytacji, zapewniał, że wszyscy muszą stać w jednej kolejce, nie ma żadnych podziałów. W tym samym momencie na daszku jednego z namiotów przyklejona została karteczka A-K, na co Pan Organizator, wyraźnie zmieszany, burknął coś pod nosem i znikł. Po 10-15 minutach na mojej szyi zawisł identyfikator, mogłam ruszyć na podbój Polconu.
Przez lubelski kampus Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w ciągu weekendu przewinęło się… kilka tysięcy (?) uczestników, również tych przypadkowych, bez wykupionych biletów. Co ich tak przyciągnęło? Mnóstwo gier w Games Roomie, prelekcje, sesje RPG, LARP-y, turnieje, strefa wystawców oraz scena artystyczna… Nie, cofam to. Scena, a właściwie scenka, w moim odczuciu została doklejona na siłę, tylko po to, żeby wyciągnąć od miasta dodatkowe fundusze na organizację imprezy. Nie budziła większego zainteresowania wśród konwentowiczów, być może przez dobór artystów czy natłok innych atrakcji. Dla mnie największą frajdą konwentu były prelekcje. Trafiłam na bardzo ciekawe wystąpienie Michała Gołkowskiego Każda świątynia stoi na krwi – o tym, jak na gruzach ZSRR wyrastały fortuny. Autor w fenomenalny sposób zbudował klimat postkomunistycznej Rosji. Może dlatego, że przez cały wykład wymachiwał kijem baseballowym (konwenty to ciekawe imprezy), a może dlatego, że jest znającym się na swojej robocie pisarzem. To była naprawdę dobrze spędzona godzina, która zachęciła mnie do udziału w kolejnym spotkaniu z autorem i kupna jego książki. Jakkolwiek w większości mam dobre wrażenia z prelekcji, nie obyło się bez wpadek. Trafiłam na kilka odwołanych wykładów, o czym nikt nie raczył nas poinformować wcześniej. Zdarzyła się też szesnastominutowa prelekcja na temat Tesli, której jakość była dość dyskusyjna.
Organizacyjnie był to jeden z gorszych konwentów, w których zdarzyło mi się uczestniczyć. Jedynym, co go uratowało przed kompletnym upadkiem, to uczestnicy: cała masa pozytywnie zakręconych świrów zakochanych w fantastyce. Po raz pierwszy byłam na imprezie jednocześnie tak dużej, jak kameralnej i rodzinnej. Fajnie, że „fantastyczni celebryci” byli dostępni na wyciągnięcie ręki, nie skąpili rozmowy, chętnie przybijali piątki i rozdawali autografy. Spędziliśmy ten czas jako jedna fandomową familią.
Głos 5. Prezes
Jako że pisarz ze mnie wprost wyśmienity, to postaram się coś ciekawego napisać w punktach, a potem zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Plusy (te dodatnie)
- Odpowiednio duża ilość sal, rozmieszczonych raczej blisko siebie, dzięki czemu dało się wyjść z przeciągniętej prelki i wejść na kolejną, w innym budynku, bez włażenia w jej trakcie.
- Mapka, która w wersji wydrukowanej była o dziwo czytelna (umieszczona na stronie wzbudzała spore wątpliwości co do przydatności).
- Dobór programu – miałem szczęście trafić w zdecydowanej większości na ciekawe punkty, z jednym wyjątkiem.
- Ludzie, którzy mimo ogólnego bałaganu raczej nie strzelili focha, tylko starali się sami sporo ogarnąć – nie ma organizatora? To co? Sami się ogarniemy. A może… to był taki eksperyment społeczny?
- Akademik – ładnie, czysto, co drugi pokój duży, łazienki, idealny, aby po całym dniu w nim paść, nie można było wiele więcej wymagać.
- Małe kolejki do akredytacji (poza samym początkiem, gdzie nikt nie wiedział nic – chaos plus przejeżdzające przez środek kolejki samochody).
- Jak zwykle świetna pogadanka Pilipiuka – ten człowiek o początkach XX wieku mówi, jakby tam był i wszystko widział.
- Prelekcja Katarzyny Bereniki Miszczuk o obronie przed słowiańskimi demonami – mimo że krótka, to ciekawa.
- Prelekcja o „dzikich dzieciach”, wychowanych przez zwierzęta, bez ludzi. Ciekawa, ale lepiej by wyszła dłuższa.
- Gołkowski i jego prelki – zdecydowanie zachęcił mnie do kupna jego książek.
- Showman Ćwiek i jego autopromocja z Comic-Conu oraz prelka o inspiracji do pisania. Rzucałbym mu Frankliny, żeby mówił dalej i innych nie dopuszczał do głosu.
- Strefa gastro nawet, nawet, poza faktem, że w czwartek prąd był mocno zmienny (jest, nie ma, jest, nie ma, i tak w kółko).
- Pokaz na scenie tańca ognia z elementami pirotechnicznymi w sobotę wieczorem.
- Koncert pań z wiolonczelami – to był jedyny występ, który słyszałem, i był na poziomie.
- Niskie ceny wszystkiego w Lublinie w porównaniu z Trójmiastem – taksówki, jedzenie, alkohol w knajpach.
- Mnogość miejsc do zwiedzenia na kampusie, podczas roku akademickiego tam musi być prawdziwe życie.
- 501 dywizjon się przygotował i na prelkę o Imperium był i Krennic (w kobiecej wersji), i losowy oficer Imperium (również w kobiecej, a co? Równouimperialnienie!), jak i pilnujący ich szturmowiec. Temat nie do końca trafił w mój gust, ale oprawa zasługuje na uznanie.
Minusy (te ujemne)
- Stoiska sprzedawców na świeżym powietrzu. Wieczorem co wytrwalsi świecili sobie komórkami albo po prostu zwijali kram.
- Prąd w strefie gastro i dla wystawców – w czwartek: losowo, a w inne dni wieczorami też nie mieliśmy pewności czy będzie.
- DEZINFORMACJAAAAA!! Odwołana prelka? Okazywało się jakieś dziesięć minut po tym, jak zebrali się słuchacze (wyjątki to czwartkowe ogłoszenie na Facebooku, wywieszane na drzwiach informacje w sobotę i TrekSfera). Zgłaszanie organizatorom, że jeden autor ma dwie prelki w dwóch różnych miejscach? I co z tego?! Dyżur autografowy z jednoczesną prelekcją? A czemu by nie? Prelka, o której prelegent właściwie nie wiedział, że została przyjęta? I to się zdarzyło. Jak i to, że nie dojechał, bo się w ogóle nie miał pojęcia, że się odbędzie. Próba dowiedzenia się czegokolwiek od organizatora/wolontariusza – misja niewykonalna. Odpowiadali albo „nie wiem”, albo przekazywali nieprawdziwe informacje. Powiadomienie obu gości, że ich spotkania są zamienione miejscami? Według Polconu 2017 – nie ma takiej potrzeby.
- Klub konwentowy. Nie twierdzę, że to miała być mordownia czy klub rockowy – ale ten wystrój był paskudny, brakowało tylko rur i „kręcących się jak baranina w kebabie panienek”. Obsługa zupełnie nie ogarnęła – skompletowanie dwunastu drinków, z czego ośmiu takich samych, było szczytem możliwości. Brak składników do zrobienia drinków? Jasne, mogło się zdarzyć w pierwszy dzień konwentu, ponieważ „oficjalną imprezę” zaplanowano na sobotę. Sześć osób przy barze potraktowano jak dzikie, niemożliwe do ogarnięcia tłumy. Serio. Tłumy!
- Miałem nic nie pisać, ale muszę wspomnieć o prelekcji o Nikoli Tesli. To, że była, eufemistycznie rzecz ujmując, słaba, to jeszcze niech jej będzie – bywałem i na takich na różnych konwentach. To, że była krótka, też bym wybaczył – bywałem i na takich, potrafiących okazać się dobrymi (choćby w tym roku u Miszczuk). Ale ta prelekcja była zła po prostu pod każdym względem. Dawanie chyba największej sali na godzinę osobie, która prelekcję kończy po szesnastu minutach, z czego przez trzy podłącza kabel do monitora, nie jest żadną miarą dobrą decyzją. Pominę już, że przez tę klapę nie dotarłem na inne, ciekawsze prelekcje.
- Eksplozja tojka obok gastro. Nie chcę wiedzieć, co tam się stało i jak. Ale wylewająca się zawartość i płynąca strumieniem między stoiskami wystawców nie była czymś miłym dla nosa, a także dla oka.
- Gdzie konkursy z możliwością wygrania duuuużej ilości kostek!? No gdzie?!
Mimo, że wygrałem wejściówkę na Falkon 2017, to na dziewięćdziesiąt dziewięć procent tam nie pojadę – starczy mi Lublina na dłuższy czas. Owszem, na miejscu ludzie byli fajni, tak samo jak goście, prelekcje oraz ci, z którymi przyjechałem. Mam jednak nieodparte wrażenie, że jakby organizatorzy i wolontariusze zamknęli się w jakimś pokoju i z niego nie wychodzili, to by nie było w większej różnicy. Co doskonale ilustrowała biegająca po konwencie grupka ludzi w koszulkach z napisem „organizator” na plecach z kartonową kamerą z telewizji FUSZERKA TV i pytająca ludzi „Co wam się na tym konwencie nie udało?”. Przynajmniej mieli do siebie dystans.

Kula Smakula i Andrzej Pilipiuk
Głos 6. Alfy
Polcon 2017: 24-27 sierpnia.
Mój pobyt w Lublinie: 23-27 sierpnia.
Dla mnie przygoda zaczęła się dużo wcześniej, bo od zakupu biletów 15 marca. Tydzień później, gdy dostałem potwierdzenie opłaty, było pewne – jadę na najważniejszy polski konwent fantastyki. Zakup odbył się bez większych problemów, całkiem przyjemny sklepik internetowy z możliwością zamówienia nie tylko akredytacji, ale również gadżetów konwentowych. Szkoda tylko, że nadal tak wielu organizatorów tego typu imprez ignoruje fakt istnienia serwisów pośredniczących w płatnościach internetowych.
Zastanowił mnie fakt, że do koszyka mogłem dodać więcej niż jedną wejściówkę, nie podając żadnych dodatkowych danych. Pomyślałem, że na pewno ktoś będzie sprawdzał dowody przy odbieraniu akredytacji. Przyzwyczaiłem się do faktu, że na konwenty osoby niepełnoletnie mają wstęp z opiekunem lub za okazaniem odpowiedniej zgody. Na tym Polconie owszem sprawdzono dowód, ale tylko mój jako kupującego, dodatkową akredytację mogłem oddać komukolwiek.
Na rezerwację noclegów również nie mogę za bardzo narzekać, w końcu ze trzy razy zwiększałem liczbę osób oraz wykonałem trzy niezależne przelewy, a nasze miejsca w akademiku i tak na nas czekały. Sama rezerwacja niebanalna, gdyż na osiemnaście osób, z czego osiem z zadeklarowanym przyjazdem dzień wcześniej. Oczywiście nie obyło się bez stresów, ponieważ część moich maili została potraktowana przez automat jako spam, przez co oczekiwanie na odpowiedzi znacznie się przedłużyło. Nie wiem, czy udałoby nam się zdobyć sąsiadujące ze sobą pokoje dla całej grupy, gdybyśmy przyjechali dzień później. Jak się okazało, obsługa akademika miała jedynie listę z naszymi nazwiskami, bez podziału na pokoje, który przekazałem organizatorom.
W czwartek przyszła pora odebrać akredytację. Co mogło pójść źle? Około 12 pojawiłem się na miejscu, a tu „niespodzianka”: kolejka. Pawilony z akredytacją zostały usytuowane podobnie jak te wystawców, czyli wzdłuż drogi. Jedną z moich powracających myśli podczas konwentu było: „A co, jeśli spadnie deszcz, przyjdzie huragan?”. Po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że przecież jarmarki na otwartym powietrzu odbywają się przez cały rok w całym kraju i ludzie potrafią sobie jakoś radzić z problemami. Muszę przyznać, że pomiędzy rozstawionymi namiotami chodziło się całkiem wygodnie, pomijając sytuacje, gdy jakiś kierowca chciał wykorzystać drogę w sposób do jakiego została stworzona. I w tym momencie wracamy do kolejki po akredytacje, radośnie rozstawionej na całej szerokości jezdni i przydrożnych trawnikach, która co jakiś czas rozstępowała się niczym Morze Czerwone, gdy chciał przez nią przejechać samochód.
Ustawienie się we właściwym sznureczku nie było łatwe, o ile osoby obsługujące kolejki potrafiły wskazać, gdzie można odebrać opłaconą wcześniej akredytację, a gdzie można ją kupić na miejscu, to pozostałe szczegóły można określić mianem wiedzy tajemnej przekazywanej nieskutecznie. Otóż udało mi się dowiedzieć, że w tym pierwszym przypadku osoby mają ustawić się w: jednej wspólnej, trzech lub czterech kolejkach w zależności od pierwszej litery nazwiska. Moja sugestia, że ktoś powinien to ogarnąć, dać znać ludziom w kolejce, może wywiesić kartki, aby zmniejszyć chaos, została wysłuchana. Odpowiednie oznaczenia wywieszono po raptem pół godzinie. Pomijając ogólny bałagan, spędziłem w kolejce niecałą godzinę. To, w porównaniu z niektórymi konwentami, na których miałem okazję być, uznaję za całkiem niezły wynik.
Dobrze, mam już swoją akredytację, to co teraz? Na prelekcje! Szybki rzut okiem na program i… nie, to nie możliwe! A jednak, umiejętność opanowania bilokacji wciąż obowiązywała niektórych prowadzących. To niesamowite, że można zignorować komentarze na Facebooku oraz bezpośredni mail informujący o tym, że spora część atrakcji prowadzonych przez tę samą osobę w programie odbywa się w tym samym czasie. Fakt, w porównaniu z pierwszą wersją elektroniczną, część takich konfliktów udało się rozwiązać, jednak nie wszystkie. Wyglądało to tak, jakby poszczególne bloki funkcjonowały autonomicznie, co później potwierdziło kilka osób . Co do samego planu – ładna tabelka, charakterystyczna już dla tego typu imprez, szkoda tylko, że niektóre bloki nie zasłużyły na to, aby się w niej znaleźć i trafiły pod nią w postaci zwykłej listy. Ten zabieg zdecydowanie nie pomagał w zaplanowaniu sobie dnia. Interesujące jest też to, że z programu zniknęło nagle nazwisko pewnego pisarza i krytyka literackiego oraz wszystkie prowadzone przez niego punkty programu, a tam, gdzie miał uczestniczyć w panelach, lista nazwisk została najzwyczajniej skrócona. Próżno szukać wyjaśnienia na fanpage’u wydarzenia lub pisarza/krytyka, nawet jego wydawnictwo nie wiedziało, co się stało i do końca byli przekonani, że zjawi się na konwencie.
Wśród osób, które powinny zainwestować w bilokację, była moja przyjaciółka. Gdy zgłosiła tę kwestię do organizatorów, ku mojemu zdziwieniu zasugerowano jej, że super by było, jakby sama rozwiązała ten problem, a osoba odpowiedzialna za ten blok będzie dostępna po 17. Pamiętacie, jak wspominałem, że każdy z bloków żył własnym życiem? Voilà. Szczęśliwie następnego dnia udało się ten problem rozwiązać, ale czy naprawdę potrzebne było aż takie zaangażowanie ze strony prelegentki?
Wracając do prelekcji, wciąż mnie zastanawia dobór niektórych osób prowadzących spotkania z pisarzami. Najciekawiej wypadły prelekcje w języku ukraińskim. Jeden z tłumaczy chyba zapomniał, że jest na auli i urządził sobie mrukliwą rozmowę z gościem, zgrabnie pomijając fakt, że słucha ich całkiem spora liczba osób. Zapomniał z pozoru, ponieważ później rozkręcił się na tyle, że zaczął dodawać własne wnioski i teorie do tego, o czym miał mówić gość. W kwestii drugiego tłumacza mam pewne wątpliwości czy był Polakiem. Sam ten fakt w sobie nie jest absolutnie zarzutem, jednak wprowadzał dodatkowe utrudnienie w zrozumieniu treści przekazywanych przez prelegenta. Nie zapomnę też pewnego pana prowadzącego spotkanie autorskie, dla którego najistotniejszy był fakt, jak dużo z siebie pisarka umieszcza w książkach. Było to na tyle istotne, że zadał to pytanie cztery razy z rzędu, na różne sposoby, oglądając przy tym własne kolana i mrucząc pod nosem. Szczęśliwie kolejnych pytań już nie zadał.
Pamiętacie moją przyjaciółkę od bilokacji? Trafiłem na jej inną prelekcję i powiem wam, że dobrze, iż była dwugodzinna. Okiełznanie znajdującego się w sali sprzętu graniczyło z cudem. Muszę tutaj zaznaczyć, że bardzo pozytywnie zaskoczył mnie fakt, że w każdej sali znajdował się wolontariusz, co nie dla wszystkich konwentów jest standardem. Niestety, wstawienie wolontariusza do sali to nie wszystko. Warto byłoby mu jeszcze wyjaśnić, jak „jego sala” działa, a w szczególności sprzęt. Nie wspominając o zaopatrzeniu jej albo go w odpowiednie kontakty do osób, które mogłyby pomóc w razie problemów technicznych. Ogarnięcie sprzętu (a raczej sprowadzenie działającego) zajęło raptem dwadzieścia minut. Smutne jest to, że okazało się, iż organizatorzy dobrze wiedzieli, że sprzęt w tej sali jest beznadziejny i nic z tym faktem nie zrobili.
Naprawdę chciałbym móc opisać przebieg ceremonii wręczenia Nagród Fandomu im. Janusza A. Zajdla, jednak gdy przyszła już na nią pora, jedyne, co było można zauważyć, to ogromna kolejka ciągnąca się przez budynek, w którym znajdowała się sala. Organizatorzy nie byli w stanie zacząć wpuszczać ludzi o czasie, a dopiero z przynajmniej półgodzinnym opóźnieniem. Czy tak się traktuje najważniejszą w Polsce nagrodę literatury fantastycznej? Czy tak się organizuję galę, która wiadomo, że w czasie Polconu się odbędzie?
Po prelekcjach warto wybrać się w jakieś miłe miejsce, posiedzieć z przyjaciółmi, odpocząć. Pierwszą opcją były stoliki na świeżym powietrzu tuż za pasażami, tak zwana Strefa Gastro. Oferowane tam jedzenie i piwo były w całkiem dobrej cenie. Niektórym przeszkadzało sąsiedztwo sceny, z której miały płynąć dźwięki związane z muzyką z gier. Ja osobiście scenę wspominam całkiem miło, może momentami występujący na niej byli trochę za głośni (nie dało się rozmawiać), jednak stanowiła ciekawe urozmaicenie atrakcji konwentu.
Druga opcja to klub, w którym odbywała się oficjalna impreza konwentowa. Pierwsza próba spędzenia tam czasu skończyła się dla nas niepowodzeniem. Pani z obsługi nie potrafiła nam przybliżyć specjalnej oferty na tę okazję, ale obiecała, że się dowie i przyjdzie nam wszystko wytłumaczyć. Nie przyszła. Druga i trzecia próba skończyły się zdecydowanie lepiej.
To właśnie tam spotkałem opiekunkę jednego z lepiej ogarniętych bloków, która do bycia organizatorką absolutnie się nie poczuwała, a nawet podkreślała, że koszulki organizatora nie zakłada poza terenem konwentu. Ogromne plusy dla niej za to, w jaki sposób zajęła się swoim blokiem, jak profesjonalnie podeszła do kontaktu z prelegentami. Szkoda tylko, że tak, zdawałoby się, oczywiste rzeczy wśród ogólnej organizacji konwentu uchodziły za coś trudnego do osiągnięcia.
Na koniec nasuwa mi się jeden smutn wniosek: co z tego, że ktoś dobrze wykonywał swoją pracę, jak zabrakło tego, co w sumie jest jedną z istotniejszych rzeczy? Współpracy i koordynacji na każdym poziomie. To tak, jakby zabrakło kogoś, komu właściwie zależało na tym, żeby Polcon 2017 wypadł jak najlepiej. Powiem to raz jeszcze: żeby dobrze wypadł najważniejszy konwenty fantastyki w Polsce.
Widzę, że większość z Was jest z miejsca zrażona do Falkonu – to błąd 😉 Tegoroczna edycja będzie moją dziewiątą i jeszcze nigdy nie zawiodłam się na stronie organizacyjnej (no dobra – przynajmniej nigdy tak bardzo, żeby o tym wspominać). Sam Lublin też ma wiele do zaoferowania. Po prostu Polcon 2017 był niesamowitym niewypałem, ot co. Sama byłam naprawdę zdziwiona tym, że program ukazał się późno, że prelekcje były pełne bałaganu, że nie było informacji, że to ostatnich dni ogłaszano kolejnych gości programu… To nie w stylu Cytadeli!
Do zobaczenia na Falkonie 🙂
Poza tym, nigdy nie rozumiałam, czemu Polcony są tak… Nadęte. Pod względem prezentowanych wykładów. Tyle metafantastyki, analizowania fandomu, gatunku, międlenia oczywistości z każdej strony… Tak, jakby organizatorzy musieli wyrobić jakieś normy lania wody o samych sobie. Myślę, że cały ten czas można przeznaczyć na ciekawsze prelekcje i wszyscy byliby szczęśliwsi…
>nie oczekujemy dzieła sztuki
http://archive.eurofurence.org/conbooks/EF_23_Conbook.pdf <- tak wyglada conbook EuroFurence – największego europejskiego konwentu furry.
Nie wierzę, że fanów fantastyki nie stać na tak wysoki poziom wizualny.
Na obie kwestie wystarczy mi tylko powiedzieć jednym: Tak. Zgadzam się z wątpliwościami i dobrze by było kwestię wystawców pod chmurką przeanalizować przy kolejnych konwentach.
Pozwolę sobie też dodać coś od siebie, a tak właściwie poruszę dwie sprawy, gdyż reszta już została wystarczająco opisana.
Po pierwsze wystawcy… To był mój pierwszy konwent na którym widziałem, by stoiska znajdowały się na świeżym powietrzu. Groźba złej pogody to jedno, jednak fakt, że wystawcy musieli każdego wieczoru pakować cały dobytek, by zaraz z rana ponownie wszystko wykładać… Cóż, naprawdę było mi ich szkoda.
Po drugie to kwestia umiejscowienia sal, gdzie odbywały się larpy oraz znajdował się kącik dla dzieci. Owszem, broszurki posiadały informację, że wejście do nich jest „z tyłu budynku” (był podany konkretny, ale już nie pamiętam jego nazwy), jednak szkoda, że nikt nie poinformował, iż by się doń dostać, trzeba przejść przez cały gamesroom, znaleźć klaustrofobiczne schody do niezbyt gustownej piwnicy, przejść w niej do najbliższego wyjścia na wewnętrzny placyk i zgadnąć które drzwi prowadzą do upragnionego celu. Doszło do tego, że dość sporą ilość osób sam musiałem prowadzić, choć i ja potrzebowałem pomocy. Oznaczenie niby później się pojawiło, ale maleńkie strzałki na ścianach ruchliwego gamesroomu to jednak mało…