Kapitan Ameryka to drugi obok Iron Mana bohater niosący na barkach MCU. Steve Rogers zawsze był czynnym uczestnikiem najważniejszych wydarzeń w dotychczasowych filmach Marvela. Warto jednak przyjrzeć się również jego solowym przygodom, którym może i brakuje rozmachu cyklu Avengers, ale i tak mają wiele do zaoferowania.
Inne, ale tworzące wspólną całość
Tym, co najbardziej sobie cenię w serii Kapitan Ameryka, jest różnorodność. Wprawdzie w każdym z filmów konflikt napędza neonazistowska HYDRA, ale poszczególne części utrzymano w zupełnie innych stylach. W zasadzie podobnie rzecz się ma z całą pierwszą fazą MCU. Dziełom tym można naprawdę sporo zarzucić, lecz na pewno nie to, że zostały stworzone na różne kopyto. Nic zresztą dziwnego, gdyż dopiero po pierwszych Avengers skupiono się na tworzeniu coraz bardziej zawiłej sieci powiązań między poszczególnymi tytułami w uniwersum Marvela. Jednym z elementów planu Kevina Feige było zaczęcie od stworzenia samodzielnych filmów o konkretnych postaciach, które mogą dotrzeć do różnych grup odbiorców, a następnie ściągnąć je wszystkie do kin przy okazji grupowego crossovera.
Tym sposobem Iron Man wyraźnie odcinał się konwencji superbohaterskiej, Hulk postawił na blockbusterową rozwałkę, a Thor miał uderzyć w fanów fantasy i historii romantycznych. Najciekawiej moim zdaniem wypadł jednak właśnie Captain America: Pierwsze starcie.
Zwykły chłopak z Brooklynu.
Origin story Steve’a Rogersa (Chris Evans) wyróżnia się nawet na tle kolejnych filmów, głównie z tego tytułu, że jest prequelem całego MCU, co było dość naturalnym krokiem. Dało to twórcom pretekst do stworzenia pastiszu kina wojennego. Cherlawy główny bohater zmieniony przez eksperymenty w superżołnierza idealnie podkreśla, że każdy Amerykanin, niezależnie od pochodzenia i fizycznych predyspozycji, powinien się zaangażować, gdy ojczyzna potrzebuje pomocy. Nie zabrakło oczywiście odniesień do początkowych wcieleń Kapitana Ameryki, w służbie wojennej propagandy. Widzimy dzieci czytające komiksy z bohaterem przebranym za flagę, a przed ruszeniem do akcji Kapitan bierze udział w serii wodewilowych spektakli, obowiązkowo uderzając w twarz Hitlera (wzorem kultowej okładki komiksu). Szczególnie zabawnie wypadają te sceny, gdy zestawimy je z ostatnimi filmami, w których główny ciężar emocjonalny rozkładano właśnie na jego barkach. Cóż, bohater bez wątpienia przebył długą drogę.
Pierwsze starcie nie traktuje się nigdy w stu procentach poważnie i wychodzi mu to zdecydowanie na dobre. Wojenna otoczka połączona z SF naprawdę działa i nawet jednowymiarowy czarny charakter bez motywacji nie jest problemem. Jasne, aktor pokroju Hugo Weavinga mógł odegrać dużo bardziej złożoną postać, ale to kiczowaty akcyjniak z przesadzonymi scenami walki, więc ma prawo być do bólu karykaturalny, Red Skull jest jak najbardziej na miejscu. Zdecydowanie darzę ten obraz sporą sympatią.
Co ciekawe, film doczekał się telewizyjnego spin-offa. W latach 2015-2016 stacja ABC emitowała serial Agentka Carter, w którym śledziliśmy losy tytułowej bohaterki po „śmierci” Kapitana Ameryki. Do produkcji udało się zaangażować obsadę z głównego filmu. W Peggy Carter ponownie więc wcieliła się Hayley Atwell, a Howarda Starka sportretował Dominic Cooper.
Nie czas na emeryturę
Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz przedstawia historię osadzoną już po wydarzeniach z Avengers. Steve po powrocie do żywych nie ma chwili na odpoczynek. Ledwo co odparł inwazję obcych wraz z nowymi kompanami, a już zostaje współpracownikiem S.H.I.E.L.D., gdzie łączy siły z Nickiem Furym (Samuel L. Jackson) i Czarną Wdową (Scarlett Johansson). Swoją drogą ciekawe, że to drugi po Iron Manie 2 przypadek, gdy ci bohaterowie pojawiają się w kontynuacji solowego filmu. Warto odnotować, że konwencja zmieniła się nie do poznania, co nie powinno nikogo dziwić, skoro akcja została przeniesiona do współczesności. Mało kto jednak spodziewał się, jak bardzo wyróżniającą się produkcję otrzymamy. Debiutujący wówczas w MCU bracia Russo zaserwowali bowiem trzymające w napięciu kino szpiegowskie! Jak na Marvela jest tu zaskakująco kameralnie, a nawet skromnie.
Owszem, skala zagrożenia wciąż jest międzynarodowa. Jednakże zamiast opowiedzenia prostej jak drut historii o ratowaniu świata, widza częstuje się całkiem złożoną intrygą, pełną zwrotów akcji, w której często nie wiadomo, komu można ufać. Co więcej, niemalże nie ma miejsca na supermoce. Z kolei tytułowego Zimowego Żołnierza (Sebastian Stan) uważam za jednego z najciekawszych antagonistów w filmach Marvela. Na ekranie jest go względnie mało, dzięki czemu udało się wytworzyć nutę tajemnicy i uczucie obcowania z groźnym przeciwnikiem. Kiedy już się pojawia, to faktycznie czuć emocje. W dużej części to zasługa doskonałej choreografii walk, która później stała się wizytówką obrazów braci Russo. Po raz pierwszy w MCU mogliśmy zobaczyć tak dopracowane i przyjemne dla oka sceny akcji, choć prawdopodobnie znalazło się w nich najmniej CGI. Natomiast wątek HYDRY to coś idealnego dla fanów teorii spiskowych. Organizacja oplatająca swoimi mackami cały świat nie wypada tak kuriozalnie jak w poprzedniej części, a rzeczywiście robi wrażenie uwikłaniem w układy.
Szczególnie po niezbyt udanym Thor: Mroczny świat, Kapitan: Ameryka: Zimowy Żołnierz jawił się jako pozytywne zaskoczenie. Dla mnie to wciąż jedna z najciekawszych i najoryginalniejszych produkcji Marvela.
Rozłam
Choć drugi Kapitan Ameryka był bez wątpienia powiewem świeżości, to trzeci film z serii okazał się kluczowym punktem zwrotnym dla uniwersum Marvela. Tym razem nie otrzymaliśmy kolejnej historii skupiającej się wyłącznie na Stevie, a crossover angażujący większość składu Avengers: Czas Ultrona wraz z kilkoma niespodziankami. Niektórzy wręcz twierdzili, że Wojna bohaterów powinna być wprost reklamowana jako trzecia odsłona Avengers. Moim zdaniem byłaby to przesada z dwóch powodów. Chociaż Kapitan przestał być najważniejszym bohaterem, to wątki HYDRY i Bucky’ego wciąż miały kluczowe znaczenie dla fabuły. Po drugie, seria Avengers odznaczała się największą skalą ze wszystkich filmów Marvela, prezentując starcia z nienaturalnymi siłami. Tymczasem, wzorem poprzedniej produkcji braci Russo, większy nacisk położono na tło fabularne i intrygę niż na fajerwerki. Dość powiedzieć, że konflikt jest stosunkowo lokalny.
Założenia są podobne do komiksu Wojna domowa, a więc ze względu na destruktywne skutki uboczne działań superbohaterów ONZ wprowadza ustawę zmuszającą wszystkich mścicieli w kostiumach do ujawnienia się. Zarejestrowani bohaterowie odtąd mieliby działać jako specjalna służba na zlecenie rządów. Pomysł ten dzieli Avengers na dwa obozy: zwolenników ustawy podążających za Iron Manem i przeciwników prowadzonych przez Kapitana Amerykę. Tu jednak podobieństwa do komiksowego scenariusza Marka Millara się kończą, gdyż fabuła nie stanowi jedynie pretekstu do wielkiego mordobicia (zapewne przez dużo mniejszą liczbę postaci w MCU). Zamiast tego bracia Russo skupili się na wyraźnym zarysowaniu sytuacji i wyszło to naprawdę dobrze. Obie strony mają swoje racje i w rzeczywistości trudno wskazać, czyje podejście jest w pełni słuszne.
Jakimś cudem sekwencje starć prezentują się jeszcze lepiej niż w Zimowym Żołnierzu. Chociaż pojawili się Iron Man, Scarlet Witch i Hawkeye, wciąż przede wszystkim oglądamy widowiskową z punktu widzenia choreografii i wyczynów kaskaderskich walkę wręcz. Prawdziwą wisienkę na torcie Wojny bohaterów stanowi i tak sposób, w jaki wprowadzono nowych bohaterów – Spider-Mana i Czarną Panterę. Zrobiono to bez originów we wcześniejszych filmach, ale wiarygodnie wyjaśniono ich obecność oraz nakreślono stosowne motywacje. Ten prosty trik zaprocentował również w przyszłości. Dzięki temu solowe produkcje o tych bohaterach mogły wyrwać się z pułapki klasycznych schematów pierwszych części.
Ziarno wątpliwości
Z powyższego tekstu wynika, że filmy o Kapitanie Ameryce zdecydowanie należą do udanych i warto się z nimi zaznajomić. Niestety nie jestem pewien, czy nowe wydania DVD są do tego najlepszą opcją. Rzeczywiście, nowe opakowania z kartonowymi obwolutami wyglądają wyjątkowo estetycznie i ładnie prezentują się na półce razem z innymi produkcjami MCU. Na plus należy również zaliczyć mnogość dostępnych ścieżek dźwiękowych i napisów. Wszystkie tytuły obejrzymy zarówno w wersji oryginalnej z polskimi, czy też innymi napisami. W dwóch pierwszych częściach ponadto pojawia się polska ścieżka lektorska. Wojna bohaterów zawiera również polski dubbing, co czyni pozycję przystępniejszą młodszym odbiorcom. Co istotne w każdym przypadku, dźwięk jest nagrany w formacie 5.1, z czego zadowoleni będą posiadacze bardziej rozbudowanych systemów nagłośnienia. Chociaż w filmach Marvela popularne jest dodawanie żartów przez polskich tłumaczy, tu lokalizacja wypadła naprawdę nieźle. Pewnym niedopatrzeniem ze strony wydawcy jest brak wzmianki o większości obcych tłumaczeń, ale to tylko detal.
Należy również pochwalić napracowanie przy tworzeniu menu głównego. Każdy film ma je utrzymane w innym stylu i jest ładnie animowane. Co więcej druga i trzecia odsłona mogą pochwalić się menu w naszym w języku. Źle się natomiast ma sprawa z materiałami dodatkowymi. W Captain America: Pierwsze starcie jest to reportaż o pracach nad kostiumami i dwa zwiastuny. W Zimowym Żołnierzu znalazł się ciekawy, ale króciutki materiał o notatniku Steve’a Rogersa z początku filmu i wydłużona wersja jednej ze scen. Natomiast w Wojnie bohaterów zabrakło jakichkolwiek dodatków. Tak więc, jeżeli ktoś faktycznie chciałby uzupełnić domową filmotekę o wszystkie trzy części Kapitana Ameryki, to polecam wydanie Blu-ray. Materiałów specjalnych znajduje się tam o wiele więcej, a i nie jest dużo droższe. Fani chcący analizować wielokrotnie poszczególne sceny (co zdecydowanie warto zrobić), również pewnie będą woleć wersję w wyższej rozdzielczości.