Opowieści ciąg dalszy
Najprościej powiedzieć, że w tym tomie wszystko wymknęło się spod kontroli. Nasi bohaterowie, czyli Duncan, Rose oraz Bridgette mają swego rodzaju sojusznika, który powstrzymuje różnych królów Arturów, a jest nim nikt inny jak Robin Hood w trochę potwornej postaci. I to właśnie najbardziej podoba mi się w pisaniu historii przez Kierona Gillena, bo pokazuje nam różne wersje tego samego mitu. Każdy król Artur (i Merlin) różni się, bowiem przedstawia inną estetykę kulturową. Mamy więc bardziej klasycznego, jeżeli w ogóle można tak powiedzieć, wczesnośredniowiecznego Artura, wyciągniętego żywcem z romansów rycerskich króla Brytów oraz tego steampunkowego. Co lepsze, seria nigdy nie mówi nam, który z nich jest tym prawdziwym i chyba żaden nie musi być. To samo tyczy się wspomnianego Robin Hooda, który wydaje się, że pochodzi z pierwotnej wersji mitu – „zanim w Brytanii zamieszkali ludzie, była wyspą… a później ktoś postanowił nią władać”.
No tak, nie da się ukryć, że Kieron Gillen jest ekspertem w dziedzinie opowiadań angielskich i chociaż przeciętny czytelnik nim nie jest, to mimo wypaczonej mitologii, fabuła pozwalała się całkiem przyjemnie śledzić. Po prostu folklor stojący za tymi postaciami, często oczyszczony z myślą o współczesnej publiczności, jest szorstki i to właśnie sprawia, że te legendy w swojej oryginalnej formie są tak niebezpieczne. Były to historie z dużo bardziej brutalnych czasów i miejsc i nie grają z naszą wrażliwością. Jednak to jest właśnie plus nie tylko tego tomu, ale całej serii Raz i na zawsze. Kiedy myślisz sobie, że przecież znasz legendy arturiańskie, kolejne strony komiksu udowadniają Ci, że jednak wszystkiego nie wiesz. Szkoda tylko, że było tak mało interakcji między królami. Aż się prosiło o jakieś dłuższe rozmowy, czy monologi, ale przynajmniej akcja była wartka i nie pozwalała się nudzić.
Burza pełna barw
Oczywiście ukazana w Raz i na zawsze. Jałowa ziemia historia nie zagrałaby tak dobrze, gdyby nie cała wizualna otoczka, a jest na czym oko zawiesić. Rysunki Dana Mory do samego końca trzymają bardzo wysoki poziom. To jak zostały narysowane postacie oraz wszystkie elementy fantasy – czysta poezja. Poszczególne panele na stronach zostały tak dopasowane, że dawały złudzenie oglądania kinowego filmu. Chociaż postacie zostały naszkicowane raczej w statycznych pozach, to nie zabrakło miejsca na ruch. I to ruch do tego stopnia realistyczny, że można poczuć jak kolejne strzały lecą w naszą stronę. Z jednej strony człowiek chce wtedy zamknąć komiks, z drugiej strony nie może, bo nie jest w stanie oderwać wzroku.
Mora z pewnością stworzył niesamowite potwory i krajobrazy, ale wszystkiego dopełnia kolorystyka autorstwa Tamry Bonvillain. Mamy tu całą paletę kolorów od czerni i tajemniczej zieleni, przez różne odcienie niebieskiego, żółtego czy pomarańczowego, aż do krwistej czerwieni. To istna burza pełna barw, a słowo burza nie zostało użyte przypadkowo, bowiem przez dużą część tomu pada ulewny deszcz (ma to fabularne uzasadnienie, ale nie zdradzę nic więcej by nie zepsuć komuś zabawy). Jednak mimo tego deszczu całość wcale nie straciła na przejrzystości. Nie wiem, w jaki sposób udało się to osiągnąć, ale Dan Mora i Tamra Bonvillain to duet idealny!
Czas, żeby się pożegnać… ale czy na pewno?
Czas więc przejść do podsumowania. Raz i na zawsze. Jałowa ziemia jest niestety… zakończeniem serii. Na szczęście jest zakończeniem sprytnym i stanowi wspaniały hołd złożony niektórym legendom Anglii. Przedstawiona fabuła była ekscytująca, podsumowująca wszystkie elementy układanki, a jednocześnie zapewniająca kilka fajnych zwrotów akcji i niezły rozwój postaci takich jak Merlin czy Galahad. Ukazana mitologia została wspaniale wypaczona, również dzięki cudownym panelom pełnym barw i prawdziwie fantastycznej kresce, które w połączeniu wymagały, aby czytelnik zatracił się w ilustracjach.
Żeby tego było mało, myślę, że mogę śmiało powiedzieć, że cała seria Raz i na zawsze była dla mnie okazją do poszerzenia wiedzy, bo te komiksy bawią i uczą. Uczą wielu spraw, np. mnie nauczyły, że posiadanie babci, która dysponuje sporą ilością materiałów wybuchowych, bardzo pomaga w życiu.
No ale teraz już tak na serio, Kieron Gillen pokazał na wielu przykładach, że mit czy nie mit, zawsze istnieją pewne zasady, a kluczem do zwycięstwa jest ich poznanie oraz przestrzeganie. Miało to znaczenie dla fabuły, ale było również okazją rozpoczęcia meta dyskusji na temat historii, które sobie opowiadamy i w jaki sposób (być może nieświadomie) je ciągle przeżywamy. Ba! Wydaje się, że temat ten wart jest napisania całego eseju. Tym bardziej szkoda, że piąty tom jest zakończeniem serii. Ale czy na pewno? Nie chcę tu niczego zdradzać, jednak muszę wspomnieć, że końcowa strona wskazuje na możliwość dalszych przygód, co Gillen potwierdza w swoim pożegnalnym oświadczeniu. Także kto wie, może kiedyś znowu spotkamy się z Duncanem i jego kopiącą tyłki babcią!