Przeczytawszy pierwszy tom Shadowscent, zatytułowany Kwiat Mroku, pełen byłem pozytywnych wrażeń, którymi zresztą miałem okazję podzielić się w recenzji. Ciekaw kontynuacji, odnotowałem sobie w pamięci, by po nią sięgnąć, kiedy już będzie dostępna. No i doczekałem się – w moje ręce trafił egzemplarz Korony Światła, oprawny w podobnie zachęcającą i miłą dla oka okładkę, co część pierwsza. Rozsiadłem się więc wygodnie i przygotowałem na kolejną przygodę w świecie zdominowanym przez zapachy i dworskie intrygi. Spotkało mnie jednak coś nieco innego – rozczarowanie, na które gotowy byłem znacznie mniej. W czym rzecz? Opowiedzmy sobie po kolei…
Miłe złego początki
Co prawda złego jakościowo, nie moralnie, ale poza tym pasuje jak ulał. Początkowe rozdziały nieco się dłużą, ale poza tym trudno im cokolwiek zarzucić. Dowiadujemy się w nich więcej o Zakonie Asmudtaga, Schorzeniu, losie matki naszej protagonistki oraz o mitologii i kosmogonii świata przedstawionego. Te tematy były już zarysowywane w Kwiecie Mroku, ale niespecjalnie szczegółowo, miło więc porządkuje się informacje i wypełnia luki. Z tego też zresztą biorą się wspomniane dłużyzny, bo hurtowe wtłaczanie nowych wieści do głowy czytelnika odbywa się głównie przez długie, mało emocjonujące dialogi lub odkrycia dokonywane przez bohaterów w trakcie lektury dokumentów.
Pozytywne urozmaicenie stanowi także przyznanie kolejnej postaci statusu protagonisty, a przynajmniej kogoś, czyimi oczami oglądamy zdarzenia w kolejnych rozdziałach. W pierwszym tomie perspektywa przeskakiwała wyłącznie między Rakel i Ashem, a zabieg ten z czasem odrobinę tracił sens, na co narzekałem w poprzedniej recenzji. Tutaj do już wymienionej dwójki dołącza jedna z wyznawczyń Asmudtaga, Luz. Jest to o tyle ciekawe, że jej podejście do życia oraz cele, do jakich dąży, różnią się znacząco od tego, co obserwujemy u młodej perfumiarki i zhańbionego ochroniarza, co ułatwia przedstawianie nam świata Aramteshu i jego problemów.
Tę część powieści czyta się nieźle – dobrze odgrywa swoją rolę związaną z world buildingiem i dookreślaniem spraw, o których Rakel czy Ash nie mogą wiedzieć. Jest tu też trochę spokojnego budowania relacji między bohaterami, z czym mieliśmy już do czynienia w Kwiecie Mroku. Ogólnie rzecz biorąc, jest w porządku, choć bywa lekko nudnawo. Momentami życzyłem sobie w duchu przyspieszenia tempa akcji i życzenie to zostało spełnione… tyle że w bardzo niesatysfakcjonującym wydaniu.
Nie popieram lania wody… ale to już przesada!
Niestety, mniej więcej w jednej trzeciej całkowitej długości książka dość wyraźnie zmienia swój charakter. Tempo robi się wręcz drastyczne, główny wątek pędzi na łeb, na szyję, a wszystkie poboczne są naprędce zamykane i eliminowane, niczym gałęzie obtłukiwane siekierką wokół pnia zeschłego drzewa. Byłem – i nadal jestem – tym silnie zaskoczony i nie potrafię znaleźć żadnego wytłumaczenia dla takiego obrotu spraw, przynajmniej od strony kreatywnej.
Konstrukcja tego tekstu natychmiast skojarzyła mi się z moimi własnymi przedsięwzięciami literackimi, a konkretnie z opowiadaniami pisanymi na przeróżne konkursy. Jeśli nie wiecie, na ogół istnieje w takim wypadku jasno określony limit znaków lub stron, którego nie należy przekraczać. Takie też wrażenie sprawia Korona Światła – jakby wisiało nad nią odgórne ograniczenie objętości, o którym autorka przypomniała sobie po napisaniu jednej trzeciej książki, a potem już zmierzała ku końcowi jak najprostszą i najbardziej oszczędną drogą. Czy tak było w rzeczywistości? Nie wiem. Nie sądzę. Lecz cokolwiek by nie stało za decyzją o „wciśnięciu” reszty fabuły w te kilkaset stron, z pewnością nie wyszło powieści na dobre.
Wraz z nieoczekiwanym przyspieszeniem zdarzeń spada ogólna jakość. Pisarka zaczyna rzucać w nas ex machinami, a w całość wkrada się chaos. Na ostatnich stu stronach wątki poszczególnych bohaterów, zamiast elegancko splatać się w schludną i spójną jedność, miotają się na wszystkie strony i ostatecznie łączą się tylko dlatego, że muszą. Mimo że jestem dość uważnym czytelnikiem, w końcówce po prostu się pogubiłem. W jednym momencie pomyliłem miejsce akcji i zmuszony byłem cofnąć się o kilkanaście stron i powtórnie przeczytać wstęp do poprzedniego rozdziału, a istotnej części zakończenia po prostu nie zrozumiałem, przynajmniej nie w całości. A ponieważ – nie ujmując niczego autorce – Shadowscent nie jest literaturą szczególnie wysokich lotów, która przekraczałaby moje zdolności intelektualne, ewidentnie coś tu nie gra.
Tniemy „zbędne” wątki, zostawmy tylko… telenowelę?
To, co wcześniej nazwałem „spokojnym budowaniem relacji między bohaterami” w dalszej części Korony Światła zmienia się w przemieszanie romansów między grupką czterech postaci. Robi się z tego festiwal niezręczności, niedopowiedzeń, wyznań, zrywania, prób zrywania i jeszcze innych dziwactw. Niestety prędko robi się to męczące, zwłaszcza że w większości tych relacji przywoływane są wciąż te same problemy, które długo nie znajdują rozwiązania, zadręczając jedynie czytelnika powtarzającymi się ponurymi przemyśleniami, raz to Asha, raz Rakel.
Byłoby to oczywiście znośne, gdyby oprócz tego powieść zapewniała nam nieco więcej „oddechu” poprzez mniej szaleńcze tempo i częstsze interakcje pozbawione romantycznego podtekstu. Tego niestety nie ma, przeskakujemy wciąż między dusznymi opisami „miłości z przeszkodami” lub dramatycznymi zdarzeniami wynikającymi z tejże, a fragmentami gwałtownie popychającymi akcję do przodu. W zasadzie więc nie chodzi o to, że wątków tych jest za dużo – to innych jest zbyt mało. Stąd brało się u mnie nieprzyjemne poczucie przesytu.
Za mało stron, za mało tomów!
Tak z grubsza można podsumować moje wrażenia z lektury finalnego tomu Shadowscent. Spodziewałem się, że zarówno historia, jak i świat przedstawiony będą rozwijane w mniej więcej takim tempie i stylu, jak miało to miejsce w Kwiecie Mroku. Spokojnie byłoby o czym pisać – Aramtesh jest na swój sposób unikalny i czytając, chce się go poznawać, bohaterów da się lubić i w wielu aspektach można się z nimi utożsamiać, a sama fabuła również miała potencjał na znacznie ciekawsze rozwinięcie niż „zwinięcie”, którego doczekała się w Koronie Światła.
Nie rozumiem ani tego, czemu postanowiono zakończyć serię w formie dylogii, ani dlaczego drugi tom nie został skonstruowany inaczej, skoro już zapadła decyzja, że będzie ostatnim. Pisarski debiut P. M. Freestone, jakim był Kwiat Mroku, pozostawił mnie w stanie optymistycznego oczekiwania i nadziei, że kolejne dzieła w miarę nabywania przez autorkę doświadczenia będą tylko lepsze. Ostatecznie jednak zostałem rozczarowany i z pewnością zastanowię się dwa razy, nim polecę komuś Shadowscent jako całość.