Później mówiono, że człowiek ten nadszedł od wschodu
Tytułowy Shankar to tajemniczy mężczyzna, podróżnik, wojownik i powiernik bogów, który jeszcze jako mały chłopiec został znaleziony w zapomnianej świątyni. Taki Mowgli wychowany przez istoty znacznie starsze od wilków czy ludzi. O cenne dziecko natychmiast upomniało się kilka koronowanych rodzin, rozpoznając w nim zaginionego dziedzica. Spodziewacie się teraz czegoś w rodzaju „barbarzyńcy na salonach”? Nic bardziej mylnego! To w końcu samodzielna postać, nie da się łatwo wkręcić w cudze plany. Chętniej sprytnie zgubi się pomiędzy legendami Dalekiego Wschodu.
Z chłopczyka buszującego po dżungli wyrósł elegancki młodzieniec, mówiący wieloma językami, umiejący się zachować w różnych kręgach kulturowych, mający szczęście do wpadania w kłopoty — ale w dobrym towarzystwie. Mazzitelli i Alcatena podróżują po Indiach, Chinach, Japonii, Rosji i Malezji, gdzie składają hołd uwielbianym przez rysownika piratom. Wrzucają swojego złotego chłopaka nawet w odmęty mórz, bo tam właśnie skrywa się Lemuria. Stawiają na jego drodze piękne, charakterne kobiety, w tym tę najważniejszą — siostrę.
Komiks środka zamiast Ery Wodnika
Kiedy czytałam Shankara, nieodparcie nasuwały mi się skojarzenia z uniwersum Hellboya lub Baśni Willinghama, choć spodziewałam się takich z Żywą Stalą. Początkowo byłam tym nawet nieco… rozczarowana. Mazzitelli i Alcatena zaskoczyli mnie jak Moebius w Incalu — z zapowiedzi wyłapałam mistyczne nuty, zupełnie ignorując to, że te komiksy są przede wszystkim przygodowe. Sporo się w nich dzieje, zdarza się mistyczna atmosfera, ale także humor i przekomarzanki bohaterów. Ktoś dostaje po ryju, inny z miłego wujaszka zamienia się w demonicznego złola, bo opętał go duch przodka. Pojawiają się najemnicy, piraci, naiwni ronini, reptilianie.
Koniec końców, lekkość Shankara podbiła moje serce. Awanturnicza fabuła stoi tu przy okazji w ciekawym, bardzo twórczym kontraście do rysunków Alcateny, które przypominają drzeworyt — czasem średniowieczny, kiedy indziej japoński. Rysownik nie rozwija tym razem płynnych, surrealistycznych kresek, jakie znacie z Żywej Stali. Postawił na wyraźny kontur, kontrasty czerni i bieli oraz wierność stylom kojarzącym się z legendami, w które akurat wpada główny bohater. Będą więc kadry jak z ruskiej ikony, płaskorzeźb na fasadzie hinduskiej świątyni, zdarzy się nawet malezyjski teatr cieni. Trochę mi żal, że „Quique” przykrawał swoją kreatywność do klasycznych, historycznych reguł, ale pocieszają mnie wywiady, w których opowiadał, jak dobrze się przy tym bawił.
Podróż do Indii
Mazzitelli nie byłby sobą, gdyby nie zawarł w pisanej przez siebie historii rozważań nad podświadomością, śmiertelnością czy toposami łączącymi różne kultury. Możliwe, że w 2021 roku nie robi to na nas takiego wrażenia, legendy i estetyka wielu kultur stały się dla nas dostępne za kliknięciem myszki, przy czym niektóre znamy z kina przygodowego, książek fantasy czy komiksów, w tym tych superbohaterskich. Być może dlatego historia chłopaka, który pojawiał się w tylu legendach, sprawia wrażenie czegoś bliskiego, znanego, takiej lektury na pocieszenie. Awanturniczej opowieści, do której tęsknimy od kiedy przestaliśmy wierzyć w Indianę Jonesa.
Żywa Stal ukazywała się w latach 90., Shankar jest późniejszy o jakieś 20 lat. To komiks dojrzałych twórców, wykształconych, mających za sobą wiele lat pracy nad najróżniejszymi gatunkami — Alcatena rysował przecież dla DC i Marvela. Uzbrojeni w mądrość lat — wracają do dzieciństwa. Mazitelli i Alcatena korzystają z klasycznych wzorców (złotowłosy chłopak ratujący różnych tubylców) i ładnie je ogrywają. Obiecują wątki romantyczne, po czym przerabiają je na pełen zwrotów akcji odcinek Bonda. Pokazują herosa gotowego łoić skórę bogom, gdy dużo sensowniej byłoby z jego strony posiedzieć spokojnie i potrzymać kogoś za rękę. Wreszcie wciągają w swoje szaleństwo samego Sandokana, oferując nam bilet na „pociąg do Indii”, na który mieliśmy nie zdążyć, ale jednak poczekał. W jego rozkładzie kilkadziesiąt lat to żadne spóźnienie.
Shankar składa się z dwóch tomów. O ile się nie mylę, pierwsze takie wydanie ukazało się w Urugwaju w 2013 i 2014 roku. Na polski przełożył go Jakub Jankowski, a poszło mu bardzo sprawnie. Komiks elegancko przechodzi między wysokim i niskim stylem, są w nim pompatyczne przemowy czy swobodne rozmowy z bogami przy trenowaniu szermierki — i zawsze brzmią naturalnie, zwłaszcza w dymkach głównego bohatera, który zwykle łagodnie sprowadza wysokie tony na ziemię. W końcu dla niego to kolejna przygoda w tym pełnym cudów świecie. I na pewno nie ostatnia.