Osadnicy i piraci
„Stara Ziemia jasno dała do zrozumienia, że jest dumna ze swoich dzieci (…), ale uczucie to nie obejmuje pomocy w razie problemów”. Historia zna takie przypadki, za każdym razem rozwijały się podobnie — ktoś zostawał rozbójnikiem, inni budowali lepsze i gorsze palisady. Ktoś zaczynał handlować ludźmi, inni organizowali oddziały samoobrony. Pic polegał zawsze na tym, żeby w miarę sprawnie skonsolidować grupę osób, które będą chciały razem pracować. I mieć nadzieję, że znajdzie się w niej przynajmniej jeden specjalista z talentami lidera.
W Awangardzie zobaczycie kolonizację kosmosu w pełni zaawansowania — młode osiedla są wciąż niewielkie, ale szlaki handlowe między nimi działają w miarę sprawnie. Wciąż obowiązuje ziemskie prawo, stopniowo dostosowywane do nowych warunków. Każdy sprzęt jest na wagę złota, a im dalej od Ziemi, tym większe rzęchy stanowią ziszczenie marzeń kolonii. Mogą nawet zadecydować o jej dalszych losach, w końcu nawet świetna palisada nic nie poradzi na ostrzał z orbity.
Wszystko się dziwnie plecie
Dostajemy tu czasem dwie, czasem trzy równoległe historie, które trochę się przeplatają, głównie dlatego, że przechodzą pomiędzy nimi poszczególni bohaterowie. To zupełnie inne spojrzenie na czasoprzestrzeń uniwersum Campbella niż w Przestrzeni zewnętrznej, gdzie fabuła była liniowa, pozbawiona przeskoków, a nawet dłuższych przerw.
Akcja zaczyna się na świeżo skolonizowanej planecie. Dopiero co powstało na niej pierwsze osiedle, nad wszystkim czuwa jedna kilkuosobowa rada… to poziom organizacji średniowiecznej wioski, takiej na bardzo osamotnionej wyspie. Kiedy na morzu…, przepraszam, w punkcie skoku pojawia się statek sąsiadów oferujących „ochronę za umiarkowaną opłatą”, mieszkańcy nie mają złudzeń, że muszą poradzić sobie z tą sytuacją zupełnie sami. Na szczęście są wśród nich osoby z wojskowym doświadczeniem, górnicy, a nawet hakerka. Campbell bardzo ciekawie wykorzystuje tu kontrast pomiędzy pierwszymi skojarzeniami z hasłem „mała, biedna kolonia” i osiągnięciami technicznymi, które umożliwiły jej powstanie.
Pozostałe wątki koncentrują się już bardziej na jednostkach. Spotkacie polityka, który zaliczył już zbyt wiele porażek. Prawniczkę z naprawdę złej dzielnicy, za którą też ciągnie się jej przeszłość, a może raczej opinia związana z miejscem pochodzenia. Żołnierkę, trochę zbyt samodzielną i zadziorną, ale bardzo skuteczną w działaniu.
W Awangardzie Campbell wydaje się skupiać na relacjach międzyludzkich i dynamice grupy znacznie bardziej niż w poprzednich cyklach. Zupełnie jakby pozwolił sobie na swobodniejszy, bliższy bohaterom styl pisania. Trochę zabawy chronologią, zróżnicowane postacie, nieco więcej monologów wewnętrznych, sporo humoru słownego. To gotowy materiał na pełen akcji film. Z kolei kiedy przychodzi do opisu strategii czy potyczki, nie pomylicie jego stylu z żadnym innym – to w końcu pisarz, który dał nam Johna Geary’ego i epickie kosmiczne bitwy. Tym razem ma do dyspozycji jeden mały krążownik lub niewielką grupę świeżo wyszkolonych cywilów, ale zupełnie nie umniejsza to emocji wywoływanych u czytelnika.
Książka Campbella roi się od interesujących bohaterek, pełnowymiarowych postaci kobiecych o zawodach stereotypowo uznawanych za męskie. A przynajmniej takiej interpretacji trzyma się tłumaczenie Dominiki Schimscheiner, unikające feminatywów jak ognia. Strasznie mi to przeszkadzało, choć poza tym tekst ma sporo energii i czyta się go bardzo płynnie. Nie dało się też nie zauważyć, że mimo niechęci do żeńskich końcówek tłumaczka bardzo chętnie stosuje niemęskoosobowe formy mnogie: tam, gdzie Campbell napisał coś w rodzaju „some men and women” po polsku pojawia się na przykład „kilkanaścioro”.
Prequel Zaginionej floty
Awangarda i cały rozpoczynany przez nią cykl Narodziny floty to wspomnienia z przeszłości Sojuszu, wielkiej galaktycznej federacji, która zdążyła zupełnie zapomnieć o Ziemi. Na szczęście nie musicie o tym niczego wiedzieć; to samodzielna książka, która w zasadzie broni się nawet jako pojedynczy tom, choć całość ma mieć trzy części. Ci, którzy już czytali Campbella, ucieszą się na dźwięk nazwisk, które kiedyś staną się ważne. Szybciej złapią aluzje do tego, na kogo „wyrośnie” dana postać, jakie będzie mieć znaczenie dla dalszej historii kolonizacji kosmosu. Pozostali będą świetnie się bawić, odkrywając zupełnie nową opowieść science fiction, na razie jedynie z elementami militarnego charakteru.
Campbell, prywatnie były wojskowy, świetnie odnajduje się w pisaniu o kosmicznych wojnach przyszłości. Chyba już wspominałam, że jego książki są dla mnie odpowiednikiem anime Legend of the Galactic Heroes. Wielkie armie, wielka polityka, pojedynczy bohaterowie na czele tych gigantów. Pisząc Awangardę, zszedł na powierzchnię planet i do wnętrza cywilnych transportowców. Skupił się na ludziach. Kolejny raz pokazał też, że w fantastyce interesuje go zagadnienie organizowania życia społeczności, także tych niewielkich.