Właśnie uformowała się nowa drużyna X-Men, na której czele ponownie stoi Scott Summers. Mutanci już od pierwszego dnia mają pełne ręce roboty. Jak poradzą sobie z nowymi zagrożeniami?
Do boju!
Dla tych, którzy nie mieli okazji przeczytać Rządy X. Hellfire Gala, wspomnę to, co najistotniejsze – władze Krakoi postanowiły uformować nową drużynę X-Men, która ma powrócić na Ziemię, by bronić jej przed niebezpieczeństwami. W skład nowego teamu weszli Cyclops, Marvel Girl, Wolverine/X-23, Rogue, Polaris, Sunfire oraz Synch. Na swoją siedzibę wybrali Nowy Jork, gdzie Emma Frost zakupiła spory kawałek gruntu, a następnie stworzono tam Domek na Drzewie.
Nim zdążyli się zadomowić, już musieli stawić czoła kosmicznemu zagrożeniu. A to dopiero początek – ktoś w kosmosie wpadł na pomysł urządzania zakładów o zniszczenie Ziemi! Jednocześnie ludzie są bliscy odkrycia prawdy o wskrzeszaniu mutantów, a niejaki Feilong pragnie dostać się na Krakoę i zawładnąć nią w imieniu ludzkości. Dzieje się więc naprawdę sporo!
Mordobicie? Znakomicie!
Do drugiego tomu X-Men: Rządy X podchodziłem z lekkim dystansem – choć jestem wielkim fanem X-Men, miałem trochę zastrzeżeń do pierwszej części i nie byłem pewien, w którą stronę Gerry Duggan zamierza pójść. Na szczęście zostałem pozytywnie zaskoczony – druga część jest lepsza od pierwszej.
Tym razem mamy do czynienia z bardziej spójną fabułą, skupioną na konkretnej drużynie, miejscu i czasie. Nie ma już skoków, które wcześniej potrafiły rozproszyć czytelnika. Jest za to dużo klasycznej „superbohaterszczyzny”: walki z kolejnymi wrogami i ratowanie Ziemi. Jasne, czasem potrzebujemy głębszych rozważań czy złożonych intryg, ale czyste mordobicie też ma swoje miejsce – i wypada tutaj znakomicie.
Rozwój postaci także nie zawodzi – pogłębiamy relacje między Scottem a Jean, a przy okazji widać, że drużyna zaczyna naprawdę współpracować. Poznajemy też lepiej moce jej poszczególnych członków. Intryga się zawiązuje: ludzie zaczynają domyślać się, że mutanci potrafią się wskrzeszać, a dziennikarz Ben Ulrich nie odpuszcza w swoich śledztwach.
Fajnie ukazana została również bardziej ludzka, przystępna strona X-Men – organizują spotkania z mieszkańcami, pozują do zdjęć, a nawet przyjmują zaproszenia na grilla. Jest też tajemnica Kapitana Krakoi, która pewnie zostanie rozwinięta w przyszłości. Nie brakuje też gościnnych występów, np. Spider-Mana czy Fantastycznej Czwórki. Urocza scena z Gambitem grającym w karty z Rhino, Black Cat i Thingiem (który dostaje ochrzan od Rogue) również zasługuje na wzmiankę. A w tle przewijają się nowe zagrożenia – Feilong marzy o podboju Marsa, a pewien ewolucjonista snuje swoje plany wobec mutantów. Duggan obrał więc właściwy kierunek. Może momentami kosmiczne motywy są lekko naciągane, ale sprawdzają się jako podstawa do niezłej zabawy.
Kolorowo i mrocznie
Jeśli chodzi o warstwę graficzną, byłem spokojny od początku. Skoro za ołówkiem znów stoi Pepe Larraz, wspierany przez Javiera Piñę, trudno było oczekiwać czegoś innego niż wizualnej uczty. Rysunki są szczegółowe, pełne życia, z intensywną kolorystyką i świetnie rozplanowaną dynamiką. Sceny walki – energiczne, czytelne i nie przyprawiają o oczopląs.
Na szczególną uwagę zasługuje fragment, w którym Polaris – będąc ostatnią na placu boju – korzysta z magnetycznych mocy, by dosłownie sterować nieprzytomną X-23 niczym szponiastą marionetką. Walka z pomocą bezwładnej koleżanki? Czemu nie. Nawet same bohaterki później rzucają z tego żartem.
Rysownicy dobrze radzą sobie też z innym klimatem – pojawienie się Nightmare’a wypada odpowiednio niepokojąco, z mroczniejszą paletą i cięższą atmosferą. Mamy też pomysłowo przedstawiony przekrój Domku na Drzewie – razem z Cyclopsem i Polaris przechodzimy przez kolejne poziomy, poznając mutantową architekturę wnętrz. To kreatywny, bardzo „x-menowy” zabieg. Całościowo: komiks wygląda świetnie, współgra z tempem opowieści i pozwala lepiej wczuć się w akcję oraz moce bohaterów.
Standardowo
Wydanie od Egmontu trzyma poziom, do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Miękka oprawa pasuje do pozostałych tomów z linii, więc na półce wszystko ładnie się komponuje. Tłumaczenie stoi na wysokim poziomie – nie tylko w dialogach, ale też w typowych dla mutantów tekstach pobocznych: raportach, notatkach, pseudonaukowych wyjaśnieniach i krakoańskich rewelacjach. Kto zna twórczość Hickmana czy Duggana, ten wie, że te dodatki to nie ozdobniki, ale integralna część opowieści.
Cieszy również zamieszczenie grafiki z portretami głównych bohaterów – krótkie, ale wystarczające przedstawienie twarzy z podpisami. Pomocna jest też rozpiska, która pokazuje, w jakiej kolejności czytać kolejne tytuły z linii Świt X i Rządy X.
Zabrakło natomiast czegoś, co mogłoby pomóc mniej wtajemniczonym – choćby krótkiego streszczenia poprzednich wydarzeń. Taka forma przypomnienia przydałaby się na wstępie. Do tego galeria alternatywnych okładek jest zdecydowanie zbyt skromna – a przecież seria ma się czym pochwalić. To jednak drobiazgi, które nie przeszkadzają w odbiorze bardzo solidnego wydania.
To nie koniec!
X-Men: Rządy X tom 2 to zdecydowanie udana kontynuacja, która przebija pierwszą część. Duggan udowadnia, że potrafi poprowadzić historię z większym poczuciem spójności i tempa, a przy tym dostarcza solidnej superbohaterskiej frajdy z dobrze rozwiniętymi relacjami między postaciami. Graficznie jest świetnie – zarówno rysunki Larrazza, jak i Piñi, trzymają wysoki poziom, a kadry płynnie podążają za akcją.
Na plus wypadają też detale, takie jak teksty poboczne czy rozpiski, które pomagają ogarnąć fabułę – szczególnie przy tak rozbudowanej linii jak Świt X i Rządy X. Do minusów należy zaliczyć brak streszczenia poprzednich wydarzeń oraz skromną galerię alternatywnych okładek. Ale to detale – tom drugi pokazuje, że seria jest na dobrej drodze.
Z niecierpliwością czekamy na kolejne numery, w których z pewnością poznamy dalszy ciąg rozpoczętych wątków i zupełnie nowe tajemnice.