Dlaczego o tym wspominam? Bo manga Hotel dobitnie przypomniała mi, od czego rozpoczął się mój romans z Azją i uzmysłowiła jednocześnie, dlaczego nadal tak bardzo ją lubię. Co ciekawe, również i tutaj początki były ciężkie, bo okładka wzbudziła we mnie uczucia mocno ambiwalentne. Z jednej strony mamy bowiem piękną wizję postapokaliptycznego świata (czy to nie brzmi jak oksymoron?), a z drugiej wizerunek dwóch kobiet: słodkiej nastolatki i wojowniczki w kombinezonie bojowym, który ma za zadanie więcej odkryć niż zakryć. Na szczęście nie zrodziło to we mnie dodatkowych uprzedzeń i mogłam zanurzyć się w lekturze.
Hotel to zbiór niepowiązanych ze sobą opowiadań, które w iście japońskim stylu dotykają – nieobcych przecież również zachodniemu odbiorcy – problemów egzystencjalnych. Brak tutaj miejsca na dokładną charakterystykę postaci czy powolne budowanie historii. Jako czytelnicy obserwujemy jedynie fragmenty bardzo nacechowanych emocjonalnie wydarzeń. Osobiście jestem zwolenniczką powieści, które rozkręcają się powoli, wręcz leniwie, ale które jednocześnie umożliwiają dobre poznanie występujących w nich postaci. Nie zmienia to jednak faktu, że forma stosowana przez Boichiego bardzo przypadła mi do gustu. Myli się bowiem ten, kto sądzi, że łatwiej jest napisać drabble niż powieść, bo drabble jest krótkie. U Boichiego każda historia to miniaturowe dzieło sztuki, a sam autor nie boi się zabawy z widzem i łamania pewnych schematów, o czym dobitnie świadczy wspomniana wcześniej okładka.
Poznajemy więc takich bohaterów, jak czuwający nad DNA istot żywych superkomputer Louis, nastolatkę dającą życie nowemu bogu czy też ojca pozwalającego synowi na zjedzenie ostatniego tuńczyka na Ziemi. Związane z nimi opowiadania bywają zabawne (nawet bardzo!), wzruszające i nierzadko skłaniają do przemyśleń, co czyni z nich prawdziwą czytelniczą ucztę – nawet dla kogoś, kto na co dzień nie przepada za azjatycką popkulturą.
Na dodatkową uwagę zasługuje również kreska autora, która poziomem szczegółowości budowanej przestrzeni zdaje się miejscami dorównywać mistrzowi Tsutomu Niheiemu. I, podobnie jak u niego, minusem bywają projekty postaci, które zbytnio się od siebie nie różnią (chociaż może to i dobrze, bo klimaty bishounenowe zdecydowanie tutaj nie pasują).
Plusem mangi jest niewątpliwie jej powiększony format i coś, na co zawsze zwracam szczególną uwagę, a więc bardzo sensowne odległości marginesów od grzbietu. Rzeczą, która co jakiś czas nieco mi przeszkadzała, była redakcja tekstu – czasami widziałam w zdaniach niepotrzebne wtrącenia, których z łatwością można byłoby uniknąć poprzez zmianę szyku wyrazów. Nie zmienia to jednak faktu, że całość czyta się przyjemnie i nawet nie zauważyłam, kiedy skończyłam lekturę, odczuwając w dodatku sporą ilość niedosytu. W mojej opinii jest to tytuł, który z powodzeniem można polecić znajomym niemającym w przeszłości styczności z mangą. Jeśli rozpoczną swoją przygodę od Boichiego, to na pewno się w azjatyckim komiksie zakochają, a jeśli nie to… przynajmniej ograniczą spożywanie tuńczyka.