Joego Hilla, znanego niektórym jako syna Stephena Kinga (jego właściwe dane to Joseph Hillstorm King) kojarzyłam wcześniej głównie przez powieść Rogi (nie wspominam jej jako specjalnie fantastycznej) oraz komiksy Locke & Key (te z kolei bardzo lubię, tak jak i serial). W pierwszym momencie widząc okładkę Gazu do dechy w zapowiedziach jesiennych od wyd. Albatros nie poczułam więc szczególnej chemii i ekscytacji. W ciągu kilku dni okazało się jednak, że z różnych stron spłynęły do mnie jej polecenia i pozytywne opinie, więc stwierdziłam, że dam facetowi jeszcze jedną szansę. Przecież od zawsze kocham horrory.
Nie spodziewałam się, że część z tych trzynastu historii zniszczy mnie do tego stopnia, iż będę musiała je sobie dawkować po kilka stron. Pozostałe z kolei będę w stanie czytać tylko w ciągu dnia i wyłącznie, gdy nie będę sama w domu.
Mieszanka na 500 stron
Trudno jest dobrze streścić, co znajduje się w tym tomiku. Z jednej strony są to bowiem w większości po prostu straszne opowiadania, z drugiej każde z nich jest bardzo unikatowe, przez co nie mają one równego poziomu. Zdecydowanie dwa otwierające książkę teksty (Gaz do dechy, Mroczna karuzela) są mocnymi strzałami na start. Świetne fabularnie, z bardzo ciężką atmosferą i krwawymi scenami, dosłownie przerażają. Zwłaszcza pierwsza historia mocno mną trzepnęła, zarówno poprzez opisy rzezi mordowanych przez ciężarówkę motocyklistów, jak i motywację zabójcy wyjaśnioną pod koniec. Niestety, o kolejnych tekstach nie mogę pisać wyłącznie w superlatywach. Opowiadania o: wilkach (Stacja Wolverton) oraz żołnierzach (Kciuki) były zwyczajnie nudne, z kolei czy to zekranizowane przez Netflix W wysokiej trawie, czy Chryzantemamy zdecydowanie zbyt mocne i męczące emocjonalnie dla mnie. Oczywiście znalazły się w tej antologii także teksty, którymi się zachwyciłam. Faun (bazujący na motywie przejścia do innej krainy) czy też Spóźnialscy (o tym, że czasem każdy potrzebuje przeczytać dobrą książkę) to jedne z lżejszych i mniej mrocznych historii i to właśnie one trafiły w mój gust. Także Tweety z cyrku umarłych okazały się być ciekawe, zarówno przez przekaz, jak i wybraną formę fabuły w postaci wysyłanych tweetów. Cóż z tego jednak, że trafiły się świetne opowiadania, skoro na ogólne wrażenie największy wpływ miały przede wszystkim te zbyt mocne i słabsze jakościowo teksty.
Dzień dobry, nazywam się Syn Kinga
W książce przed treścią właściwą umieszczony został wstęp napisany przez Hilla. Te naście stron było dla mnie zdecydowanie bardziej interesujących, niż niektóre z opowiadań później. Autor opisuje w nich bowiem drogę, jaką przebył, oraz jak zmagać się musiał z faktem, iż jego ojciec to sławny pisarz (cały czas wybrzmiewa jednak, że mężczyzna ma wiele szacunku do swojego opiekuna). Również na końcu publikacji Hill dodaje od siebie kilka wyjaśnień, tym razem jednak dotyczą one motywacji, które spowodowały, iż teksty zawarte w książce w ogóle powstały.
No fajne, fajne ale…
Autor bawi się zarówno swoimi pomysłami, jak i formami ich wyrazu. Jego bohaterowie nie mają lekko w życiu, a trup przy wielu opowiadaniach ścieli się gęsto. Śmierć najbliższych, odpowiedzialność, rola ojca czy też zaburzenia psychiczne to tylko kilka z tych tematów, które wykorzystane zostały w tekstach. Chciałabym móc napisać, że fantastyczny warsztat literacki i taki misz-masz fabularny stworzyły zestaw, od którego trudno było mi się oderwać. Niestety tak nie było. Pomimo estetycznego wydania i interesujących wstawek niefabularnych od autora Gaz do dechy jest według mnie książką średnią (jeszcze nie żałuję czasu z nią spędzonego, ale gdybym miała możliwość cofnięcia się, zastanowiłabym się mocno czy nie wolę umyć okien, zamiast poczytać) i zdecydowanie na jeden raz.