Gra o tron to obecnie jeden z najpopularniejszych seriali. W dzień premiery kolejnych odcinków, zwłaszcza pierwszego i finalnego, zbiera przed ekranami rzesze fanów z różnych zakątków świata. Ma mocno rozbudowany i oddany fandom, jeszcze przed wyświetleniem nowego epizodu pojawia się spora liczba teorii dotyczących rozwoju historii i tego, co się stanie z bohaterami obrazu (głównie są to tezy odnoszące się do czasu zgonu jakiegoś protagonisty czy, jak w przypadku Jona Snowa, jego prawdziwego pochodzenia). Najciekawszym jest to, że większość z przewidywań rzeczywiście się spełnia.
Serialowy świat, i nie tylko on, żyje Grą o tron. Im bliżej końca serialu, tym większe emocje towarzyszą premierom kolejnych epizodów. Na najnowszy sezon, siódmy, trzeba było czekać kilka miesięcy dłużej niż zazwyczaj, a na kolejny przyjdzie nam prawdopodobnie czekać albo do końca 2018 roku, albo do początku 2019. Ósma odsłona okaże się tą ostatnią, twórcy postawią wreszcie kropkę nad „i”, a widzowie dowiedzą się, kto zasiądzie na Żelaznym Tronie. Pretendentów mamy kilku.
W jednym narożniku stoi Daenerys Zrodzona z Burzy, w drugim już-nie-taki-bękart Jon Snow, w trzecim Cersei Lannister, a w czwartym… Cóż, z serialem stacji HBO nigdy nic nie wiadomo, może twórcy postanowią kolejny raz zaskoczyć fanów produkcji i oddać władzę w ręce innego bohatera? O tym przekonamy się jednak dopiero za jakiś czas. Teraz warto skupić się na tym, co zaserwowali nam w tej odsłonie Benioff, Weiss i ich ekipa.
Siódmy sezon Gry o tron wzbudził sporo emocji. Jedne z nich były pozytywne, inne nie do końca. Niektórzy miłośnicy produkcji, w tym ja, twierdzą, że każdy z siedmiu odcinków był ciekawy i wciągający, kolejni czują się rozczarowani nowymi epizodami. Wszystkiemu winna zmiana klimatu serialu – w poprzedniej odsłonie mieliśmy bitwę Bękartów, jeszcze wcześniej kilka innych zapierających dech w piersiach starć, prawie każdy epizod spływał krwią, ginęły lubiane przez odbiorców postaci, tym razem skupiono się na bohaterach, ich relacjach, polityce oraz władzy.
To nie oznacza, że całkowicie zrezygnowano z potyczek, wystarczy choćby wspomnieć odcinek, w którym armia Matki Smoków rozgramia tę dowodzoną przez Jaimego Lannistera, czy mordowania ciekawych charakterów, poległo kilka postaci, sama Arya pozbyła się paru z nich. Po prostu położono mniejszy nacisk akurat na te kwestie, a skupiono się na… czymś innym.
Siódmy sezon Gry o tron to czas spotkań. Tak oto Arya wreszcie wraca do domu, gdzie już są Sansa i Bran, Król Północy poznaje Matkę Smoków, zawiera znajomość z Gendrym, do tego mamy finałowe zebranie, an którym pojawia się sama śmietanka serialu. A do jedynie wierzchołek góry lodowej, prawie w każdym epizodzie ktoś się z kimś zapoznaje albo widzi po latach rozłąki. Najciekawsze spotkania miał w Tm sezonie Jon – bliżej zaznajomił się nie tylko z Daenerys, ale zobaczył jej smoki, wkrótce zapewne i jego, oraz Gendry’ego. Mityng Bękartów był niezwykle zabawny, fani serialu oszaleli. Nic dziwnego, w końcu po wielu latach wreszcie zobaczyli jedną ze swoich ulubionych postaci – Gendry’ego, który najpierw spędził kawałek czasu, żeglując, by potem osiedlić się tuż pod nosem wroga. Bohater odegrał w tym sezonie niebagatelną rolę, o czym kilka słów poniżej.
wróćmy jednak to spotkania, na które wszyscy czekali – Jona i Matki Smoków. Muszę przyznać, że było dobre, naprawdę dobre. Choć pojawia się jedna mała rysa, którą jest Dany. O ile kiedyś naprawdę lubiłam tę postać – wiele przeszła w swoim życiu, jak połowa bohaterów obrazu, nie poddała się jednak, obrała sobie cel, do którego sukcesywnie dąży. Tylko gdzieś po drodze straciła charakter, stała się miała, nijaka i niezwykle denerwująca. Przez większą część sezonu nie słyszymy nic innego wypływającego z ust tej postaci poza Bend the knee. Ile można? Do tego dochodzi jeszcze jej zachowanie po walce z armią Lannisterów – kiedy to postanowiła spalić sobie pokaźną liczbę żołnierzy. A Tyrion ostrzegał – nie popełniał błędów swoich przodków. Ale kto by tam słuchał karła… Tak, zdrowa na ciele i umyśle oznajmiam, że Matka Smoków była najbardziej denerwującą postaciom tego sezonu.
Nawet Sansa, której od początku emisji produkcji nie darzę zbytnią sympatią, okazała się lepiej zarysowana w tym sezonie. Na początku widzimy jej głód władzy, momentami przypomina nawet z zachowania Cersei, po tym, jak jej brat oddaje jej panowanie nad Północą, widz tylko czeka aż ta wbije Jonowi nóż w plecy i przejmie przywództwo. Do tego twórcy serwują nam jeszcze wątek siostrzanego konfliktu, który sugeruje, że może dojść do rozłamu wśród Starków. W finale widzimy jednak inne oblicze Sansy – dojrzałej, ceniącej rodzinę i honor osoby. Nie spodziewałam się, że kiedyś to napiszę, ale Starkówna nie znajduje się już na pierwszym miejscu mojej listy najbardziej znienawidzonych postaci Gry o tron.
Miłośnicy serialu nie do końca byli przekonani do wątku pomiędzy Aryą i Sansą. W pewnym momencie twórcy obrali bowiem jakąś dziwną drogę i zaczęli bawić się w wymyślaniu konfliktu, który może i miał rację bytu, ale był źle nakreślony, nie trzymał się kupy, pojawił się, żeby być. Najmłodsza Starkówna to niezwykle barwna persona, w tym sezonie nie poświęcono jej jednak odpowiednio dużo miejsca. Jej wątek zepchnięto niejako na margines, oczywiście mamy wspomniany wyżej konflikt, jednak nic poza tym.
Najdziwniejszym Starkiem okazał się jednak Bran. Jego rozmowa z Sansą wywołała ciary i niejednej osoby, większość zaczęła zastanawiać się nad tym, co jest nie tak z tą postacią. Wiadomo, do czego to prowadzi, to powstawania teorii spiskowych. Jedna z nich głosi, że Brandon to Night King. Jak już wspominałam wcześniej, fandom Gry o tron ma naprawdę ciekawe pomysły na i większość z nich się sprawdza.
A co z jeszcze jednym żyjącym Starkiem? Jon ma się całkiem dobrze – choć widać, że nie do końca podoba mu się królewska rola. Snow nie chce władzy, splendoru i milionów poddanych, którzy będą klękali przed nim. Pragnie jednego – pokonać armię truposzy, która zbliża się do Muru. W jednym odcinku widzimy nawet, jak wielkie znaczenie ma dla niego kwestia ocalenia swoich poddanych, zrobi wszystko, byle tylko pozyskać siły Dany i Lannisterów. Tym wszystkim okazuje się wyprawa za Mur w celu złapania jednego z zamrożonych zombiaków. Tak, to zdecydowanie najlepszy epizod sezonu, choć twórcy zafundowali nam kilka pozbawionych logiki rozwiązań. Jak choćby to związane z czasem trwania wyprawy, Suicide Squad Jona wędrował dobrą chwilę, natomiast Gendry nie potrzebował wiele czasu, by wrócić na Mur. Wiem, biegł, jest najszybszym członkiem drużyny, dobrze, że nie najszybszym żyjącym człowiekiem, jednak prawda jest taka, że „zakrzywienie czasu” było tutaj dość nieudanym rozwiązaniem. Run, Gendry, run!
Równie dobrze wypadł finał siódmej odsłony gry o tron, choć można znaleźć także osoby nim rozczarowane. Mieliśmy spotkanie spotkań, zawiązano kilka nowych wątków, do tego ten cliffhanger, wprawdzie każdy się go spodziewał, jednak to nie zmienia faktu, że był po prostu dobry. A gdzieś tam w tle pojawiają się motywy polityczne, walki o władze, więcej knowań, kłamstw i trup. Tak, mamy wreszcie zgon jakieś ważniejszej postaci, choć większość widzów przewidziała taki rozwój wydarzeń dla mistrza intryg.
Siódmy sezon Gry o tron był dobry. Trzymał w napięciu, zaczął powoli zamykać poszczególne wątki, parę tajemnic wyszło na jaw. Główna walka o tron zbliża się wielkimi krokami, już niebawem okaże się, kto zdobędzie władzę. Wprawdzie ta odsłona miała kilka nudniejszych momentów, jednak w każdym sezonie zdarzają się lepsze i gorsze epizody. Spotkania postaci były siłą napędową siódemki, niektórzy bohaterowie zyskali w oczach widzów, inni stracili. Nadal jednak Grę o tron ogląda się z zapartym tchem, dosłownie połyka każdy kolejny odcinek, nieważne, ile by trwał. Co przyniesie przyszłość? Okaże się za kilkanaście miesięcy.