Kto czytał poprzedni tom – albo przynajmniej poprzednią recenzję – ten wie, że autorka zaprasza nas do świata pełnego magii, nierzadko mrocznej i krwawej, oraz duchów, mogących być mądrymi i pomocnymi odbiciami zmarłych przodków lub też bezwzględnymi, głodnymi ludzkich dusz dziećmi Koré – demonami. Ciekawe ujęcie kwestii czarownictwa oraz tchnące egzotyką realia wzorowane na kulturze ludów Afryki Zachodniej i praktykach voodoo rodem z południa Stanów Zjednoczonych stanowią duży atut tej serii, ale… jak właściwie potoczy się dalej historia głównej bohaterki?
Ubiór nowy, manekin ten sam
Pozwolę sobie omówić Żniwiarza Dusz na modłę „od ogółu do szczegółu”, bo w gruncie rzeczy to ogół najbardziej mnie tu rozczarował. Pierwszy tom bardzo wyraźnie zarysował pewien dziwny schemat fabularny, zgodnie z którym na początku powieści trafiamy do Tamaru, gdzie spędzamy kilka chwil, żyjąc miejskim życiem i poznając garstkę nieistotnych postaci trzecioplanowych. Następnie sielankę przerywa epizod intryg politycznych na dworze Wszechpotężnego Królestwa, potem bohaterowie wyruszają w ryzykowną podróż, spędzają kilka rozdziałów w tyleż niebezpiecznym, co pobieżnie zarysowanym nowym miejscu akcji, by za chwilę trafić w jeszcze inne, gdzie rozgrywa się „epicki” finał. I niestety tom drugi podąża dokładnie tym samym torem, z kosmetycznymi zaledwie zmianami.
A dlaczego właściwie to wypominam? W końcu wiele fabuł literatury fantasy da się spłycić tak, by ich skrót brzmiał absurdalnie, prawda? Rzecz w tym, że wymienione przeze mnie segmenty opowieści są bardzo widoczne podczas lektury i nieprzyjemnie rozwarstwiają historię. W obliczu zbliżającej się zmiany miejsca akcji, słyszymy z tyłu głowy ironiczny głosik, mówiący „Ach, w porządku, czyli do tego już nie wrócimy. Co najwyżej w następnym tomie”… i co gorsza, ten głosik ma rację. To nie Pieśń Lodu i Ognia, w której jeden bohater podróżuje, walczy i odkrywa świat, a drugi w tym samym mieście odbywa wszystkie swoje batalie słowami i decyzjami podejmowanymi za biurkiem tego samego gabinetu. Tutaj wszyscy mają do odbębnienia kolejne etapy jednej i tej samej ścieżki. A choć przewija się wiele wątków i postaci, pojawiają się one i znikają bez większego znaczenia – brak im głębi, brak czasu, by wybrzmieć. Niejednokrotnie idą w odstawkę bez realnej kulminacji, ponieważ protagonistom przydarza się akurat coś jeszcze bardziej niecierpiącego zwłoki.
Teatr dwóch aktorów
Żniwiarz Dusz jeszcze dosadniej niż Królestwo Dusz sygnalizuje nam, że dla historii liczą się tylko dwie postaci – Arrah i Rudjek. Reszta bohaterów funkcjonuje wyłącznie w formie „świty” kogoś z tej pary. I, o dziwo, tyczy się to nawet antagonistów. Każdy ma tutaj wyraźnie określony stosunek do Arrah i/lub Rudjeka i, mówiąc najprościej, czegoś od nich chce. Można odnieść wrażenie, że nikt w całym świecie przedstawionym nie żyje własnym życiem i nie posiada żadnych celów niezwiązanych z którymś z protagonistów. Uwikłane są w to nawet istoty wyższe, czyli kapryśni orisze oraz Król Demonów i jego najpotężniejsze sługi, jak Shezmu czy Efiya.
Taki stan rzeczy robi się w pewnym momencie naprawdę męczący i poniekąd rujnuje wysiłki autorki na polach innych niż fabuła. Tom drugi usiłuje rozszerzać uniwersum, oferując nam szczegółową mapę świata zamieszczoną w książce, odrobinę przybliżając obyczaje krajów innych niż Wszechpotężne Królestwo. Pozwala nam się nawet zajrzeć do zupełnie nowych krain na innych planetach, bo, jak się okazuje, Zöran, w którym znajdujemy się przez większość czasu, jest tylko jednym światem z wielu. Niestety ilość nie przekłada się na jakość, a rzucane naprędce uwagi o tym czy owym państwie bądź ludzie, czy chwilowe wizyty w nieznanych wcześniej regionach nie wystarczają, by stworzyć spójny i ciekawy obraz tamtejszej rzeczywistości. Ostatecznie niewiele możemy się dowiedzieć o świecie, będąc „przyklejonymi” do Rudjeka i Arrah, których pochłania wyłącznie kwestia walki z demonami.
Mniej nastoletnich bolączek, więcej boskich zmagań
O ile w poprzedniej recenzji narzekałem trochę na irytujące monologi wewnętrzne głównej bohaterki, związane z jej uczuciami do Rudjeka oraz problemami rodzinnymi, o tyle tutaj mogłem odetchnąć z ulgą. Rozważania Arrah, przynajmniej w większości, zrobiły się dojrzalsze, bardziej samoświadome, i – dzięki bogom – rzadsze. Ich rolę przejmują poniekąd wizje związane z życiem Dimmy, Nienazwanej oriszy. Te są jednak znacznie ciekawsze, oferując nam wgląd w początki i szerszy kontekst wojny między demonami i oriszami, a także prezentując życie i upadek Króla Demonów, znanego Dimmie jako Daho.
I choć znów mamy tu sporo emocjonalnych rozterek młodej szamanki, są one zupełnie zrozumiałe, a nawet angażujące, ponieważ dziewczyna zmaga się z coraz silniej powracającą do niej tożsamością Dimmy, która stanowiła oryginalne wcielenie duszy odrodzonej obecnie jako Arrah. Teraźniejsza krwawa walka z bestialskim Królem Demonów przy pomocy mieczy i armii śmiertelnych żołnierzy, jaką zna Arrah, wydaje się mieć nijak do wizji przeszłości z czasów Dimmy, w której to ona i dobroduszny młodzieniec o anielskich rysach, Daho, zostali wciągnięci w zmagania na kosmiczną skalę przeciwko boskiemu rodzeństwu Dimmy, rozgniewanemu jej uczynkami, mającymi drastyczny wpływ na kształt rzeczywistości. Wraz z Arrah odkrywamy więc kolejne elementy tej metafizycznej układanki i próbujemy zrozumieć, co tu się właściwie dzieje i jak to wszystko powinno się zakończyć.
Bogaty świat, intrygujące pomysły, zmiana narracji potrzebna od zaraz
Tak mniej więcej prezentują się moje wrażenia z lektury Żniwiarza Dusz. Świat przedstawiony ma ogromny potencjał, główni bohaterowie – zwłaszcza Arrah – przechodzą niewątpliwie potrzebny rozwój osobowości, a całość czyta się dość przyjemnie. Wątki związane z kosmogonią i zmaganiami boskich oriszy wchodzą w drugim tomie serii na kolejny poziom i były dla mnie najbardziej interesującymi fragmentami opowieści. Nie odmówię też głębi i pewnego intrygującego przyciągania postaciom Dimmy i Daho, których rola wzrasta powoli w miarę postępu akcji. Niestety powieść bardzo traci w obszarach niezwiązanych z trzonem fabuły, takich jak worldbuilding czy wykorzystanie bohaterów drugoplanowych. Końcowy efekt przypomina nieco obraz, na którym centralne postaci namalowano niezwykle pieczołowicie i szczegółowo, natomiast wszystkie pozostałe wraz z tłem napaćkano na płótnie paroma niedbałymi pociągnięciami pędzla. Trzymam kciuki, by tom trzeci uniknął podobnych niedociągnięć.