W przypadku remasterów warto zadać sobie następujące pytania: Kto na to czekał? Jak dużo jest zmian? Czy było warto? Szczególnie, jeśli odświeżany tytuł ma raptem dziewięć lat. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to całkowita strata środków i czasu. Ale czy na pewno? Przyjrzyjmy się bliżej Red Faction: Guerrilla Re-Mars-tered edition.
Kto na to czekał?
Przyznam się szczerze, że o remasterze trzeciej części serii Red Faction dowiedziałem się bardzo niedawno, ale dzięki temu przypomniała mi się ta seria i wrażenia jakie we mnie wywołała. Pierwsza część skradła moje nastoletnie serce i wiele godzin klasycznej rozgrywki z urozmaiceniem w postaci możliwości korzystania z pojazdów i zaawansowanym, jak na te czasy, silnikiem fizyki i zniszczeń. Drugi Czerwony Odłam szczerze mnie zawiódł, na dzień dobry odpychając o wiele słabszą grafiką. Dlatego te dziewięć lat temu z chęcią dałem serii drugą szansę i usiadłem do Partyzantki. Tym razem nie zraziłem się.
Mimo to Red Faction: Guerilla nie była częścią serii, za którą bardzo tęskniłem i z wytchnieniem wypatrywał bym odświeżonej wersji, ponieważ oryginał był po prostu tylko dobry. Czy ktoś naprawdę czekał na nową szatę graficzną i tekstury wyższej jakości? Śmiem wątpić. Ale stało się, więc muszę przyjrzeć się temu co otrzymaliśmy. Uruchomiłem zatem swój komputer, który napędzany jest przez Intel Core i5-8400 2,8GHz, GeForce’a GTX 1060 6GB i 16GB RAM-u, aby przekonać się, czy partyzantka w odświeżonej odsłonie wciąż sprawia przyjemność.
Jak dużo jest zmian?
Przyznam się, że po uruchomieniu gry przecierałem oczy ze zdumienia. Myślałem, że jestem w błędzie, ale nie. Dla pewności odpaliłem oryginalną wersję i pierwotne wrażenie się utwierdziło. Na mocnym komputerze, ale ze standardowym monitorem na pierwszy rzut oka prawie nie widać różnicy. Natomiast cut scenki zostały całkowicie pominięte w procesie odświeżania.
Dopiero po uchwyceniu zdjęć z obu wersji gry i porównaniu na osobnych ekranach można zaobserwować, że remaster rzeczywiście posiada tekstury wyższej rozdzielczości. Głównie widać to po krajobrazie, ponieważ w grze akcji postacie są wciąż w ruchu i ciężko im się dokładnie przyjrzeć. Ostrzejsze krawędzie i brak pikselowych „ząbków” widać dopiero wtedy, kiedy postać stoi, a przecież nie o oto w tej grze chodzi, aby zatrzymywać się i podziwiać widoczki. Aż dziw bierze, że tak ciężko dojrzeć te zmiany, ponieważ edycja zre-MARS-janowana waży prawie CZTERY razy tyle co oryginalna wersja, czyli nieco ponad 30 GB.
Dopiero przy wprowadzeniu w ruch maszyny zagłady, czyli ładunków wybuchowych oraz dwuręcznego młota, odświeżona wersja gry pokazuje nam co potrafi. Ulepszone oświetlenie, cieniowanie oraz efekty cząsteczkowe wydatnie ukazują, że jednak praca nie poszła na marne i różnica jakaś jest. Wybuchy zachwycają paletą barw, kurz po upadku wielkich budowli wzbija się ku niebu i naturalnie ogranicza widoczność gracza. Czysta rozkosz i poezja.
Czy było warto?
Odpowiedź na powyższe pytanie jest dla mnie najmniej przyjemną częścią recenzji Red Faction: Guerilla. Z jednej strony przyznaję całkowicie szczerze i z przyjemnością, że przy powrocie na Marsa i do Czerwonej Frakcji bawiłem się wyśmienicie. Możliwości destrukcyjne wszelkich elementów nienaturalnych wciąż robią wrażenie i pobudzają do kreatywnego myślenia. Jak tu podłożyć kolejny ładunek, aby było ekonomicznie? Czy uda mi się wysadzić most, kiedy wroga kolumna pojazdów będzie przejeżdżać przez niego? I tego typu planowanie.
Jednakże z drugiej strony poza elementem demolki otrzymujemy odgrzany kotlet w słabo dostrzegalnej, lecz mimo to świeższej oprawie. Pod względem konstrukcji rozgrywka jest bardzo podobna do pierwszego Assassin’s Creed, gdzie co rejon/dzielnicę musieliśmy wykonywać bardzo podobne do siebie zadania, aby móc popchnąć pretekstową fabułę do przodu. W przypadku Red Faction: Guerilla, gdyby nie rozbudowany system niszczenia środowiska, gra mogłaby się znudzić po pierwszych kilku godzinach i aktualnie jest to jeden z jej nielicznych atutów, ponieważ dostępny otwarty świat jest po prostu… pusty. Mamy co prawda rozsiane w niektórych miejscach misje poboczne, ale jest ich raptem kilka rodzajów, są generyczne i szybko się nudzą.
Z kolei różnice w szacie graficznej najprawdopodobniej zauważą wyłącznie właściciele nowszej generacji konsol oraz posiadacze monitorów wyposażonych w technologię 4K. Dla przeciętnego posiadacza komputera stacjonarnego nie będzie większej różnicy: oryginał, czy wersja odświeżona, choć oczywistym jest to, że zawsze lepiej otrzymać to, co się ma w nowszym opakowaniu. W tym miejscu chciałbym opisać jeszcze jeden smaczek. Na Steamie posiadacze oryginalnej wersji otrzymają remaster całkowicie za darmo. Niby działanie in plus, ale w tym momencie zastanawiam się, czy nie lepiej było zamiast tego poświęcić czas i środki na nową część, która mogłaby na nowo rozpalić dotychczasowych fanów i pozyskać kolejnych? Bo nie jestem przekonany, czy odświeżona grafika ze znikomą fabułą i przeciętnym modelem rozgrywki spowoduje masowy szturm sklepów. A szkoda.
Odpowiadając zatem na pytanie zadane jako ostatnie: nie było warto specjalnie czekać na ten remaster. Jako niespodzianka dla posiadaczy oryginału jest całkiem przyjemna, aczkolwiek nie niezbędna niespodzianka. Produkcja przeznaczona jest raczej dla tych, co lubią się odstresować demolką, a dodatkowo do tej pory nie mieli okazji zapoznać się z oryginałem.