Królestwo Dusz stanowi pierwszy tom serii autorstwa Reny Barron. Choć początkowe strony, zarysowujące postać protagonistki, mogą sprawiać bardzo „młodzieżowe” wrażenie, dość szybko przekonamy się, że w istocie eksplorujemy świat mroczny i niebezpieczny, pełen kłamstw, półprawd i niepokojących niewiadomych. Wystarczy jeden fałszywy ruch, zaufanie jednej niewłaściwej osobie, a katastrofalnej lawiny zdarzeń nie uda się już powstrzymać. Rozgoryczona i zagubiona Arrah ma bardzo mało czasu, by to zrozumieć i dojrzeć do właściwych decyzji.
Oczami wyrzutka
Już na samym początku zostajemy poinformowani, że protagonistka odstaje od swoich rówieśników i ma z tym faktem duży problem, usiłując robić dobrą minę do złej gry. Chociaż pochodzi z rodziny potężnych i szanowanych szamanów, co sprawia, że jest poniekąd specjalnie traktowana i pokładane są w niej duże nadzieje, Arrah wciąż nie wykazuje choćby śladowych zdolności magicznych. Te, jak powszechnie wiadomo, manifestują się najpóźniej w szesnastym roku życia – jeśli tak się nie stanie, dana osoba już nigdy ich nie posiądzie. A przynajmniej nie w tradycyjny, bezpieczny sposób.
Kiedy zaczyna się ostatni rok umownej młodości, a więc i ostatnia szansa na okiełznanie magii, dziewczyna w zasadzie nie ma już nadziei na sukces. Każda kolejna próba spala na panewce, a Arrah staje się coraz bardziej sfrustrowana, zgorzkniała i przekonana, że jej życie nie odmieni się na lepsze. Wysoka pozycja jej rodziny – tak wśród plemiennych szamanów ze strony ojca, jak i w społeczności miasta Tamar, dzięki funkcji pełnionej przez matkę – wbrew pozorom wcale nie pomaga. Mała Kapłanka, jak nazywa ją pieszczotliwie tata, nieustannie czuje się jak zakała rodu i chodzące rozczarowanie, zdając sobie sprawę, że bez magii nigdy nie pójdzie w ślady żadnego z szacownych przodków. Nie pozwala jej zresztą o tym zapomnieć sama Ka-Kapłanka Arti, na każdym kroku okazująca córce obojętność lub kiepsko skrywaną pogardę.
I tak już niezbyt przyjemna sytuacja dziewczyny jeszcze się pogarsza, gdy w Tamarze zaczyna dochodzić do tajemniczych porwań, a nad całym miastem zawisa prawie namacalna aura lęku i nadchodzącej katastrofy. Dostrzegając opieszałość i bezsilność władz miasta wobec nieokreślonego, ale narastającego zagrożenia, Arrah postanawia wziąć sprawy w swoje ręce – ręce targanego kompleksami „beztalencia”, które jednak widzi więcej od innych i wie, co należy zrobić. Jeśli tylko starczy jej odwagi, by zapłacić cenę…
Nie będzie żadnego machania różdżkami ani głupich zaklęć w tej… powieści
W tym tekście zdążyłem już kilkukrotnie napomknąć to i owo na temat ponoszenia kosztów pewnych decyzji oraz dość mrocznego klimatu całej opowieści. O co chodzi? Już sama konstrukcja świata przedstawionego, a przede wszystkim reguł funkcjonowania magii, wokół której wszystko się tutaj kręci, jest znacznie mniej „przyjemna”, niż w większości propozycji należących do współczesnej fantastyki młodzieżowej. Proces czarowania w Królestwie Dusz nie należy do łatwych, barwnych i widowiskowych, wręcz przeciwnie – jest… brudny. Tak chyba mogę go metaforycznie określić. Tutaj szamani – jak i inne osoby posługujące się magią – piją eliksiry z ziół zmieszanych z ludzką krwią, tatuują na sobie zaklęte znaki, wywołują duchy zmarłych, wpadają w narkotyczne transy, poprzez rytuały nakładają klątwy, a nawet paktują z głodnymi dusz śmiertelników demonami. To wszystko może zresztą wyglądać jeszcze gorzej – gdy po czarodziejskie moce sięgają osoby pozbawione naturalnego talentu, muszą za nie płacić własnym zdrowiem, a nawet życiem. Tak też ulicami miast snują się tzw. szarlatani, przedwcześnie postarzeni i zdeformowani nieszczęśnicy, którym magia okaleczyła ciało.
Ta nieco makabryczna wizja obcowania z mistycznymi siłami nie jest zresztą osobistym wymysłem autorki. Rena Barron, czarnoskóra pisarka wychowana w Alabamie, z rozmysłem szukała inspiracji dla stworzonego tutaj systemu wierzeń i magii w tradycjach powiązanych z voodoo, a także folklorem ludów Afryki Zachodniej, z których wywodzi się jej rodzina. Wpływy te zresztą łatwo da się wyczuć w trakcie lektury, czy to wczytując się dokładniej w opisy funkcjonowania przedstawionych tam plemiennych społeczności i szamanizmu, czy też zwracając uwagę na tak prozaiczny fakt, jak wyraźna dominacja ciemnej karnacji wśród bohaterów. Mnie osobiście ten aspekt powieści bardzo przypadł do gustu; zaoferował bowiem powiew świeżości na tle oklepanego „europejskiego średniowiecza z dodatkiem smoków”. Choć momentami trzeba włożyć nieco większy wysiłek w zrozumienie niuansów tego uniwersum, przydaje mu to własnego charakteru i uroku, co sprawiło, że byłem bardziej chętny, by je poznawać.
Nastoletnie bolączki i wrogowie nie do pokonania
Tutaj muszę niestety przejść do krytyki dwóch największych, przynajmniej moim zdaniem, wad Królestwa Dusz. Po pierwsze przez blisko połowę powieści główna bohaterka jest po prostu denerwująca. Jej wewnętrzne monologi są częste i obszerne, lecz niestety za każdym razem dotyczą jednego z trzech tematów – trudnej relacji z oschłą matką, fantazji i obaw związanych z nastoletnią miłością do Rudjeka, syna wezyra lub użalania się nad brakiem talentu magicznego. Oczywiście da się zrozumieć, że życie młodej dziewczyny może kręcić się wokół sytuacji rodzinnej, prób zwrócenia uwagi atrakcyjnego chłopaka i szukania swojego miejsca w świecie. Nie zmienia to jednak faktu, że Arrah nie dochodzi w tych przemyśleniach do żadnych ciekawych wniosków, a jedynie rozpamiętuje różne porażki i zmartwienia, co dość prędko zaczyna męczyć i niepotrzebnie spowalniać akcję. Ileż można gadać o tym samym, nawet we własnej głowie? Na szczęście w późniejszej części książki pojawia się sporo bardziej palących problemów, co odciąga myśli protagonistki od tych powracających niczym bumerang kwestii.
Drugie poważne zastrzeżenie mam z kolei do sposobu budowania antagonistów oraz bardzo dziwnego podejścia do skali wydarzeń. Jak już wspominałem, Arrah zdecydowanie nie rozpoczyna swojej przygody z pozycji siły. Wyjściowo nie posiada ona prawie żadnych użytecznych talentów, jest też dość kiepsko zorientowana w realiach świata przedstawionego – wielu rzeczy musi się dowiadywać od innych postaci albo poprzez mozolne łączenie faktów. Od początku towarzyszy nam więc pewne poczucie bezsilności i beznadziei. W związku z tym można by się spodziewać, że protagonistka będzie się niespiesznie rozwijać, pozyskując nowe zdolności i powoli nabierać sił i pewności siebie, stawiając czoła niezbyt wymagającym przeciwnikom i korzystając z pomocy bardziej kompetentnych postaci. Czy tak rzeczywiście jest? Absolutnie nie!
Już pierwszy z ujawnionych na kartach powieści wrogów okazuje się dalece poza zasięgiem kogoś takiego jak Arrah, całkowicie dominując nad nią zarówno pod względem dostępnych środków, jak i magicznej mocy. Nawet na tym etapie dziewczyna, logicznie rzecz biorąc, po prostu nie ma szans, a następująca w kolejnych rozdziałach sekwencja zdarzeń wydaje się bardzo niewiarygodna i zalatuje tzw. plot armorem. Gdybyśmy choć trochę podkręcili realizm opisywanych sytuacji, główna bohaterka raczej nie dożyłaby drugiej połowy fabuły. Jakby tego było mało, dalej jest tylko gorzej. Za „pierwszym złem” czai się jeszcze większe i potężniejsze „drugie zło”, osiągające rangę bóstwa i posiadające niemal nieograniczone możliwości. Przypomina to „wyścig zbrojeń”, rodem z mangowego shounena, w którym starszy antagonista dysponował morderczym ciosem zdolnym zatopić cały kontynent, wobec czego kolejny przeciwnik musi mieć możliwość niszczenia za jednym zamachem całych planet, żeby dać radę przebić poprzedniego. I, raz jeszcze, autorka usiłuje nas przekonać, że protagonistka ma szanse wygrać w takim starciu, dorzucając na jej korzyść pewną drobną ex machinę oraz nieśmiertelną wymówkę, że „złol nie docenia oponenta i nie walczy z pełną siłą”. Wielokrotne wykorzystanie tego drugiego manewru w obrębie jednej powieści wydaje mi się co najmniej śmieszne i to nie w pozytywnym sensie.
Jest nieźle, ale czy będzie lepiej?
Niezależnie od wymienionych powyżej potknięć, uniwersum i bohaterowie Królestwa Dusz mają z pewnością duży potencjał. Mimo pewnych zgrzytów powieść czyta się dosyć szybko, a co bardziej wartkie fragmenty (te pozbawione nastoletniego narzekania) potrafią skutecznie wciągnąć. Tom pierwszy jest zaledwie początkiem tej opowieści, a wydarzenia w jego finale sugerują, że dalszy ciąg potoczyć się może w nieco innym i być może jeszcze ciekawszym kierunku. Z tymi nieco mieszanymi odczuciami zabieram się zatem do tomu drugiego – Żniwiarza Dusz – o którym napiszę już niebawem!