Młot Sprawiedliwości to o tyle dziwny przypadek, że Czarny młot zdążył się już skończyć, przynajmniej pod względem głównej linii fabularnej (bo spin-offy powstają w ilościach hurtowych). A najnowszy komiks Jeffa Lemire’a toczy się przed Erą zagłady, czyli finalnym wątkiem fabularnym (który zresztą był bardzo taki sobie, ale już mniejsza z tym), stanowiąc rzadkie zjawisko określane jako midquel. Jest to lekko konfundujące, szczególnie że czytelnik w ten sposób wie, że nie dostanie nic istotnego dla całości fabuły, skoro zakończenie jest już mu znane. Zapewne świadom tego kanadyjski twórca postawił na rozrywkę pełną mrugania okiem do fanów.
Nieoczekiwana zamiana miejsc
Otóż ponownie spotykamy bohaterów Czarnego Młota uwięzionych na tajemniczej farmie. Choć trwa to tylko krótką chwilę, gdyż za sprawą pewnego tajemniczego jegomościa dochodzi do zamiany miejsc z bohaterami z DC. Abraham Slam i reszta trafiają do Metropolis podczas inwazji Starro. Z jednej strony po raz pierwszy od lat mogą wydostać się ze swojej niewoli, lecz spotykają się także z wrogością ze strony pozostałych członków Ligi Sprawiedliwości. Tymczasem Batman, Superman, Wonder Woman, Cyborg i Flash zostają przeniesieni do Rockwood, gdzie przez dziesięć lat próbują wydostać się z niewoli.
Do dziś uważam pierwsze tomy Czarnego młota za kawał dobrej historii superbohaterskiej. Świat widział już wiele alternatywnych wersji superbohaterów DC, a samych autorskich wersji Supermana powstało już bez liku. A jednak Lemire był w stanie stworzyć na tym gruncie coś wartościowego. Wprawdzie postaci z Czarnego Młota są bardzo wyraźnymi hołdami dla Srebrnej i Złotej Ery, lecz to, co zadziałało, to wplecenie ich w nietypowe realia. Ukazanie potężnych postaci, które muszą wieść normalne życie, gdzie ich moce i wyjątkowość nie mają racji bytu to świetny punkt wyjścia, który w Młocie Sprawiedliwości zostaje… porzucony. Lemire poszedł tutaj na skróty i stworzył solidny, lecz bardzo sztampowy crossover. Grupy zostają zamienione miejscami, prowadzi to do początkowych konfliktów, lecz ostatecznie dochodzi do porozumienia i przywrócenia status quo.
Crossover jak z podręcznika
I cyk, komiks odbębniony. Jest to całkiem przyzwoita lektura, przy czytaniu której bawiłem się dobrze. Problem w tym, że od Lemire’a i jego autorskiego świata oczekuję więcej, niż tylko podręcznikowego przykładu crossovera. I o ile jeszcze oglądanie członków Ligi odtwarzających sceny znane z poprzednich przygód Czarnego Młota lub próbujących odnaleźć się w nowej rzeczywistości (Bruce Wayne patrolujący ulice małego miasteczka) wypada sympatycznie, tak wydarzenia w Metropolis są już bardzo sztampowe. W takiej sytuacji Slam i reszta są po prostu kolejnymi superbohaterami, jakich powstało bez liku. Doskonale ukazuje to przykład z samego komiksu: czerwonoskóry Barbalien pochodzi z Marsa, stąd konfrontując się z Marsjańskim Łowcą Ludzi twierdzi, że ten drugi to oszust, bo mieszkańcy czerwonej planety nie są zieloni. Za pierwszym razem to śmieszy, ale ta wymiana zdań powraca kilka razy, przez co staje się siermiężna. Podobnie problematyczna bywa miejscami ekspozycja, która stara się (szczególnie na początku) przedstawić obie grupy postaci dla czytelników z nimi niezaznajomionych. Gorzej, jeśli tych bohaterów się już zna, wtedy dialogi wypadają sztucznie i przyciężkawo.
Dziwi mnie także robienie tajemnicy wokół tego, kto doprowadził do całego zamieszania. Od samego początku podejrzewałem, kim jest złowieszcza postać w kapeluszu i późniejsze ujawnienie jej tożsamości było wszystkim, tylko nie dobrym twistem. Po co robić z tego zagadkę, gdy odpowiedź to „oczywista oczywistość”?
W porządku
Lemire tym razem ograniczył się jedynie do roli scenarzysty. Za warstwę graficzną odpowiada Michael Walsh, który wywiązał się ze swojego zadania przyzwoicie. Można wręcz powiedzieć, że jaki komiks, takie rysunki. Jego styl nie wyróżnia się niczym szczególnym, co przybliża go bardziej do flagowych tytułów DC, niż komiksów autorskich, czy choćby stylu Deana Ormstona, znanego z podstawowej serii. Na szczęście jest tu o wiele lepiej niż w przypadku innego spin-offa, Czarnego Młota ’45, ale ciężko o bardziej szkaradny komiks. Wydanie jest dokładnie takie same jak w przypadku poprzedników – miękka oprawa, a w dodatkach znaleźć można galerię alternatywnych okładek, których pojawia się ponad dwadzieścia!
Nihil novi sub malleus
Swego czasu ogromne wrażenie zrobił na mnie komiks Justice Leauge vs Power Rangers, który na chwilę obecną jest moim ulubionym crossoverem. Wszystko tam było zrobione perfekcyjnie, strony aż tryskały kreatywnością, a dialogi wypadały błyskotliwie. Na tym tle Młot Sprawiedliwości wypada dość blado. Zamiast bawienia się motywami superbohaterskimi jest ich odhaczanie. Lektura i tak była przyjemna, nawet sztampowy tytuł Lemire’a stanowi i tak sprawną rzemieślniczą robotę. Jednocześnie po tym scenarzyście czytelnik ma prawo oczekiwać więcej.