Skojarzenia z Ash kontra Martwe Zło pojawiały się od pierwszego sezonu i były dosyć nieuniknione. Przez sam tytuł, przez ton i groteskowy komizm obu produkcji. Zatem czy w drugim sezonie szeryfowi Stanleyowi Millerowi udało się wyjść z cienia bardziej doświadczonego kolegi?
Różnica między tymi serialami tkwi właśnie w tytułowych bohaterach. To głównie przez ich pryzmat należy patrzeć na te historie. Ale od początku…
To tylko małe miasteczko
Willard’s Mill w stanie New Hampshire to miasteczko z historią i tradycjami. To w tym właśnie miejscu kilkaset lat wcześniej nadgorliwy szeryf spalił na stosie sto siedemdziesiąt dwie kobiety oskarżone o czary. Od tego czasu każdy, kto obejmował posadę stróża prawa, ginął okrutną śmiercią… Aż do czasu opryskliwego Stana Millera, który został zmuszony do przejścia na wcześniejszą emeryturę. Wszystko dlatego, że pobił staruszkę na pogrzebie swojej żony.
Konsekwencją tego czynu jest nie tylko zwolnienie z pracy. Wokół szeryfa, jak i w całym miasteczku, zaczynają dziać się okropne rzeczy. Ludzi atakują demony, potwory i przywołane do życia wiedźmy — wszystko to ma związek z krwawą historią miasta. Dodatkowo okazuje się, że zmarła małżonka Stana, Claire, walczyła z nadnaturalnymi istotami i była czarownicą, o czym ten nie miał pojęcia.
I bardzo niechętnie musiał pomóc nowej szeryf uratować kilku mniej lotnych obywateli przed pożarciem, a do tego sprostać własnemu przeznaczeniu, bo grupka wariatów w czarnych kapturach powiedziało mu, że został im przepowiedziany jako wybawca.
Nie ma chwili spokoju
Szeryf Miller, podobnie jak Ash Williams z Asha kontra Martwe Zło, to kopalnia powiedzonek, zwykły facet o szorstkim podejściu, który musi stawić czoła nikczemnym siłom. Jednak Stan nie może znieść sytuacji, w jakiej się znalazł. Z utęsknieniem czekał na moment, gdy będzie mógł siedzieć bezczynnie w fotelu, nie zwracać uwagi na głupoty i dramaty, jakie przydarzają się wszystkim wokół. On już przeżył swój dramat. Za to Ash, życiowy przegryw mieszkający w przyczepie kempingowej, uwielbia zwracać uwagę. Potrafi po dwadzieścia razy opowiadać przy barze historię swojej sztucznej ręki i tylko czeka na komplementy i zainteresowanie — szczególnie ze strony płci przeciwnej.
Podejście szeryfa Millera za to sprawia, że niekiedy czujemy dyskomfort. Gdyby tylko sprawa nadnaturalnych zjawisk w Willard’s Mill nie dotyczyła jego bezpośrednio, zupełnie by się tym nie przejął. Prawdopodobnie też zatrzasnąłby potrzebującemu drzwi przed nosem, wyśmiewając wcześniej czyjeś łzy słabości lub strachu. To taki typ — uważa, że emocje są dla słabeuszy, nawet jeżeli sam nie zawsze może od nich uciec, mimo usilnych starań.
Ale czy to sprawia, że czujemy do niego antypatię i najchętniej w roli protagonisty widzielibyśmy kogoś innego? Absolutnie! Stanley Miller to prawdziwe ucieleśnienie bohatera z konieczności, który nie chce nim zostać i na dodatek zadawać się z ludźmi. Czar znanego z Hożych doktorów Johna C. McGinleya sprawia, że będziemy kibicować temu facetowi, nawet jeżeli w prawdziwym życiu niekoniecznie stanowiłby dla nas towarzystwo do rozmów.
Na nim właściwie kończą się warte uwagi postacie. Reszta, w najlepszym wypadku, nie jest interesująca (grabarz Kevin, którego gra twórca serialu, Dana Gould), albo irytuje od pierwszej sceny, jak nieco dziecinna córka Stana, Denise. Są też takie, które da się lubić, dopóki nie wypowiedzą kilku zdań za dużo — na przykład cherlawy zastępca szeryfa Leon. To zresztą problem scenariusza, zbyt duże nagromadzenie żartów, które potrafią zmarnować całkiem niezłą scenę nie dając widzowi miejsca na oddech.
Trudno również zachwycać się czarnymi charakterami. Konstabl Eccles był postacią płaską i nudną, nawet jak na fanatyka, a Ida Putnam z finału okazała się dosyć słabym strażnikiem. Na największe pochwały zasługuje na pewno czarodziej z odcinka Girls Night, który był czarujący i potrafił manipulować ludźmi do tego stopnia, że oddawali mu swoje życie.
Przepraszam, czy to jeszcze serial klasy B?
Na początku chciałam napisać, że tanio wyglądające efekty specjalne i charakteryzacja to taka konwencja i czerpanie z klasyki kiepskiego kina gore. Jednak połączenie niezgrabnej kukły upiora i ujęć z drona (zamiast tradycyjnej pracy kamery) z pierwszych dwóch odcinków pokazało mi, że ten styl i dystans gdzieś się zagubiły. Do tego sceny z przeszłości traktowane były po macoszemu, bez dbałości o szczegóły czy kostiumy, nieważne czy były to lata 60. ubiegłego wieku, czy schyłek XVII stulecia.
Największy problem mam jednak z czasem trwania epizodów. Sezon drugi liczy osiem odcinków, po dwadzieścia minut każdy. To za mało na tradycyjne “monstrum tygodnia”, na zgrabne opowiedzenie historii z porządnie napisanym finałem. Widać to szczególnie na początku sezonu, kiedy podróż czterysta lat w przeszłość nie jest wielkim wyczynem, albo w odcinku z panną młodą, gdzie policyjne śledztwo rozwiązuje się w dwie minuty, a Stan Miller pojawia się znikąd, by uratować wszystkich.
Stan Against Evil nadaje się jako niewinna ciekawostka dla fanów produkcji Sama Raimiego lub wczesnych filmów Petera Jacksona. W drugim sezonie twórcy nadal lubują się w popkulturowych odniesieniach, jak chociażby do Thrillera Michaela Jacksona, mamy też scenę z morderstwem na tle niedawno rozwieszonego prania, kojarzącą się z Teksańską masakrą piłą mechaniczną lub To z 1990 roku czy sekwencje otwierające rodem z Nie z tego świata. Nie sądzę jednak, by ten serial zrobił piorunujące wrażenie na obeznanych w tym gatunku.
Zasadzałam się na ten serial od dawna ale jakoś nie było nam po drodze. Uwielbiam John’a McGinley’a za rolę Perry’ego Cox’a w „Hożych Doktorach” i coś mi się wydaje, że te dwie role są do siebie podobne 🙂
Bardzo podobne, chociaż doktor Cox stosuje bardziej fantazyjne złośliwości i lubuje się w ich wymyślaniu, a szeryf Miller to prosty facet. 😉