W ciągu pierwszego i, jak już wiadomo, nie ostatniego sezonu najnowszej odsłony przygód oficerów Gwiezdnej Floty, dzieje się wiele, przez te zaledwie piętnaście odcinków główni bohaterowie zdołali rozpętać wojnę z najbardziej wojnolubnym gatunkiem w galaktyce, zrewolucjonizować system napędowy statków kosmicznych, znaleźć się w równoległym wszechświecie, zburzyć filary władzy, na których ów wszechświat się opierał, wrócić do domu i… wszystko uratować (ledwo).
Krótko mówiąc – w Star Treku: Discovery, pod kierownictwem Bryana Fullera i Alexa Kurtzmana, dzieje się wiele, czasem aż za wiele, a trup nieoczekiwanie ściele się dość gęsto, nie tylko po stronie wroga.
W uniwersum Star Treka, Discovery rozgrywa się w głównej linii czasowej (Prime Timeline), dziesięć lat przed wydarzeniami w Star Treka: The Original Series, jego pierwsze odcinki wyemitowano w 1966 roku. Załoga USS Shenzhou, dowodzona przez kapitan Philippę Georgiou, sprawdzając, co stało się z przekaźnikiem Floty, natrafia na nieznany obiekt w przestrzeni, który, jak zawsze, postanawiają sprawdzić. Michael Burnham, pierwsza oficer, zgłasza się na ochotniczkę, aby dokonać wstępnych oględzin, i zapoczątkowuje zaskakujący łańcuch wydarzeń, jaki doprowadza do rozpętania wojny z Klingonami. A także tragicznego w skutkach buntu na pokładzie Shenzhou, który zakończył się śmiercią Georgiou oraz skazaniem Burnham na dożywotnie więzienie na planecie karnej. Tak się jednak złoży, że kapitan USS Discovery, Gabriel Lorca, będzie miał co do Michael inne plany i, pociągając za odpowiednie sznurki, zagwarantuje przydział więźniarki na swój statek.
Chyba coś nam nie wyszło
ST: D można dość dobrze scharakteryzować dwoma stwierdzeniami: (1) jest to serial o wojnie, (2) jest to serial nierówny. Plan proroka T’Kuvmy, który chciał zjednoczyć Imperium Klingonów, aby silne swoją wspaniałością stawiło czoła zdradzieckiej Zjednoczonej Federacji Planet, dążącej do unifikacji endogenicznych dla różnych terenów wszechświata kultur i nacji, spalił na panewce bardziej spektakularnie niż się tego mógł kiedykolwiek spodziewać jego twórca. Ten wątek wojenny jest również najlepiej zrealizowanym w serialu, nawet jeśli wnosi do pełnego nadziei uniwersum cierpienie i wciąż powtarzającą się stratę bliskich bohaterom osób. Rzeczywiście załoga okazuje się spięta, a kolejne starcia źle wpływają na jej morale. Naprawdę widać, że scenarzyści przyłożyli się również do zdobywania informacji dotyczących funkcjonowania żołnierzy w warunkach bojowych – ujawnia się to zwłaszcza w zachowaniach paranoicznego nieco Lorkiego, na którym wyraźne piętno odcisnęło życie w stanie długotrwałego militarnego konfliktu. Ash, nowy szef ochrony na Discovery, uratowany przez kapitana z Klingońskiego więzienia, pomimo zapewnień, że wszystko z nim w porządku, również będzie wykazywał oznaki traumy wojennej, dzisiaj znanej jako PTSD, a to przecież nie wszystko, co go spotkało w serialu. To też w tym konflikcie najbardziej rozwija się główna bohaterka produkcji, Michael, odnajdując wreszcie zakopane pod mentalną, vulkańską dyscypliną człowieczeństwo, o którym nie miała nawet pojęcia.
Pozostałe, niewojenne elementy fabularne wydają się być znacząco mniej dopracowane, nie zawsze również spinają się w sensowną, spójną całość. Można wręcz wyraźnie wskazać, które posunięcia scenariuszowe służyły tylko i wyłącznie temu, aby popchnąć część bohaterów na miejsca odpowiednie do rozegrania Wielkiego Finału. Fabularnym rozwiązaniom brak momentami płynności, czy też – wiarygodności. I tak przez większą część sezonu jako widzowie oglądamy konfudujące wspomnienia Asha z czasu spędzonego w więzieniu, a gdy w końcu dowiadujemy się, co go spotkało, całość zostaje rozwiązana niezwykle szybko, a sam zabieg wydaje się służyć tylko temu, aby po stronie ludzi znalazł się ktoś, kto zna i rozumie kulturę Klingonów (bardzo staram się unikać tutaj spoilerów). Należałoby też zadać pytanie o los doktora Culbera, który, owszem, został wykorzystany w późniejszych odcinkach – całe dwa razy. Jeśli miałabym stworzyć listę pytań do scenarzystów, byłaby ona naprawdę długa. I nie, „poczekaj na drugi sezon” wydaje się tutaj bardziej odpowiedzią zbywającą niż cokolwiek wyjaśniającą. Pewne rzeczy po prostu wymagają domknięcia w obrębie jednego sezonu, aby nadać mu spójności. Ale, naturalnie, nie musicie się w tym punkcie ze mną zgadzać.
Generalnie rzecz ujmując, ST: D nie jest produkcją ani złą, ani bardzo dobrą – zależnie od tego, pod jakim kątem będziemy ją oglądać, może nas zachwycić albo zdenerwować tak bardzo, że pożegnamy się z nią w połowie sezonu. Pochwalić na pewno należy casting, aktorzy świetnie radzą sobie z postawionymi przed nimi wyzwaniami, sprawiając, że zaczynamy bardziej przejmować się losem pokładowego lekarza niż Michael, która ma z nich wszystkich największe szanse na przeżycie. Przyklasnąć należy również pokłonieniu się głównej zasadzie Star Treka – celebrowaniu różnorodności, dopełniając dotychczasowy obraz wszechświata poprzez wprowadzenie tak pary LGBT, jak i niepełnosprawnych członków załogi, którzy odnieśli zbyt duże obrażenia w czasie starć wojennych, aby móc wrócić w pełni do zdrowia. Wreszcie, ST:D ma swoje wspaniałe strony i momenty, z pięknym finałem, jak i samą końcówką obiecującą niespodziewane spotkania w sezonie drugim. Oby kolejna część była bardziej równa.