Urodzić się w rodzinie pisarzy to jak być skazanym na pisanie. Przeznaczenie, fatum, powinność? Nieważne, zwał jak zwał. Joseph Hillstrom King wiedział jedno: jeśli rzeczywiście ma odnosić literackie sukcesy, nie chce ich zawdzięczać sławie ojca.
Z całej rodziny Kingów tylko Naomi nie ma nic wspólnego z pisarstwem (chyba że weźmiemy pod uwagę sztukę pisania kazań). Stephena Kinga nie trzeba nikomu przedstawiać; nawet jeśli ktoś nie sięgnął jeszcze po jego książki, z pewnością chociaż o nich słyszał (także za sprawą ostatniej fali ekranizacji). Jego żona, Tabitha King, również zajmuje się szeroko pojętą fantastyką. Młodszy syn, Owen, zaczął publikować w 2005 roku, a w tej chwili pracuje nad książką w duecie z ojcem.
Wróćmy jednak do Josepha Hillstroma Kinga, środkowego dziecka z trójki rodzeństwa. Stephen King już po osiągnięciu popularności i uznania publikował przez jakiś czas pod pseudonimem Richarda Bachmana. Jak sam potem wyjaśnił, postanowił sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak dobry, aby powtórzyć swój sukces pod innym nazwiskiem. Na coś podobnego zdecydował się Joseph: nie chcąc odcinać kuponów od sławy ojca, przybrał pseudonim Joe Hill i dopiero w 2007 roku potwierdził swoją tożsamość. Do tego czasu zdążył wydać zbiór Upiory XX wieku i pierwszą powieść, Pudełko w kształcie serca. Obydwie pozycje przyniosły mu nagrody imienia Brama Stokera oraz szereg innych wyróżnień, mógł więc już bezpiecznie założyć, że rzeczywiście odniósł sukces na własną rękę. Później opublikował jeszcze trzy powieści: Rogi, NOS4A2 i Strażaka, komiksy, w tym Locke & Key (za które przyznano mu nagrodę Eisnera), oraz kolejne opowiadania.

Stephen King oraz jego syn Joseph Hillstrom King
Poranieni przez życie
Mocną stroną twórczości Joego Hilla są jego bohaterowie: osoby z krwi i kości, a nie z papieru i liter. Autor nikogo z nich nie oszczędza: każdego obdarowuje trudną przeszłością i szeregiem teraźniejszych problemów na dokładkę. Jak małżeństwo, to nieudane, jak dzieciństwo, to nieszczęśliwe i pełne kompleksów; dorzućcie do tego uzależnienia, choroby, wszelkiej maści traumy – nic, co ludzkie, nie jest bohaterom Joego Hilla obce. Jude Coyne, twardy, pięćdziesięcioczteroletni rockman, wciąż nie wybaczył ojcu okrutnego traktowania w dzieciństwie, przeżył odejście żony i sypia z o połowę od siebie młodszymi gotkami. Ignatius Perrish nie może się otrząsnąć po brutalnym morderstwie ukochanej, a w dodatku mimo braku dowodów większość ludzi to jego uważa za sprawcę. Vic McQueen w dzieciństwie została porwana, była też świadkiem rozpadu więzi między rodzicami; jako osoba dorosła cierpi na zaburzenia psychiczne i nie potrafi ułożyć sobie życia z zakochanym w niej po uszy Lou Carmodym. Harper Willows wypada tu nieco bardziej „blado”: poślubiła zadufanego egocentryka, który po latach – jak sądziła – szczęśliwego małżeństwa postanowił ją zabić. Merrin cierpi na raka, Morrisowi zdiagnozowano schizofrenię, Maximillian i Rudolf dorastają pod okiem sadystycznego ojca-tyrana. Litania ciągnie się bez końca.
Warto zauważyć, że Hill najwyraźniej ma słabość do nadawania bohaterom tak zwanych mówiących imion: Jude (Judas) Coyne daje się rozumieć jako „moneta Judasza”, wskazując na biblijnego zdrajcę i taniość przeniewierstwa; imię Ignatiusa może się kojarzyć z łacińskim ignis, czyli ogniem (taką zresztą etymologię się czasem podaje), a nazwisko Perrish to zniekształcone perish, czyli przepaść, zginąć; Harper nadaje nowonarodzonej córeczce na imię Ash, czyli popiół, jakby upamiętniając tym samym smoczą łuskę. Victoria McQueen to oczywiście „zwycięska królowa”, a Charles Manx nie bez powodu kojarzy się z Charlesem Mansonem.
Stary pomysł, nowy pomysł
Drugą niezwykłą umiejętnością Joego Hilla jest wyciąganie nowych historii ze starych motywów. Czyni to z taką prostotą, jakby sam niczego nie wymyślał, tylko wyciągał właśnie – to znaczy jakby te historie zawsze tam były i tylko czekały na odkrycie. Jak w tym żarcie o rzeźbiarzu, który z bloku odrzuca niepotrzebne fragmenty. Najlepiej widać to w Synach Abrahama; czytelnik poznaje dwóch potomków doktora Van Helsinga, spłodzonych z Miną de domo Murray, primo voto Harker, a secundo voto… No właśnie. Wampiryczna obsesja Holendra sprawiła, że bardzo rygorystycznie wychowuje synów. Wciąż przestrzega ich przed złem czającym się w ciemności. A jednak opowiadanie poddaje w wątpliwość istnienie nadnaturalnego zagrożenia: może jedynym złem, którego należy się wystrzegać, jest torturujący niewinne młode kobiety fanatyczny łowca?
Za świetny przykład służą też Rogi (jeśli nie czytaliście powieści, to nie oceniajcie jej, proszę, przez pryzmat nieudanej ekranizacji). Wbrew własnej woli Ig staje się wcieleniem szatana: nie tylko zaczyna przypominać go fizycznie, ale przede wszystkim nabywa unikatową zdolność wydobywania z ludzi najgorszych instynktów i wielokrotnego ich wzmacniania. Chcąc nie chcąc, zna doskonale grzechy swoich rozmówców; może ich nakłonić do wyznania całej paskudnej prawdy o sobie i innych, a także do ulegnięcia pokusom. Staje się antyprorokiem i antychrystem, który niesie światu (a przynajmniej niektórym osobom) twardą, diabelską sprawiedliwość. Ig wyraźnie nie jest ani zabawnym diabełkiem pokroju Boruty, ani demonicznym złem wcielonym, nie jest nawet (choć tu mu chyba najbliżej) romantycznym Lucyferem.

Ekranizacja „Rogi” || Daniel Radcliffe
Spójrzmy na dwie Hillowe ghost stories. Imogene z Upiorów XX wieku to rodzaj neutralnego ducha owładniętego obsesją. Nie jest dobra ani zła, zależy jej na prosperowaniu konkretnego kinoteatru – związała się z miejscem. Widzów straszy jakby niechcący, mimochodem; później potrafi wpłynąć na osoby, które ją widziały, aby pomogły uchronić kino przed bankructwem. Budzi lęk, ale daje szczęście. Odbiera Alecowi życie, ale obdarza go pocałunkiem filmowej gwiazdy. Zupełnie inny jest Craddock McDermott: mściwy i manipulancki, groźny i morderczy. Zostaje przez Jude’a kupiony; jako „kotwica” służy garnitur, lecz duch ostatecznie „przyczepia się” nie do przedmiotu ani nie do miejsca, lecz do osoby, którą pragnie zniszczyć. Przypomina późniejszego Charlesa Manxa: przepełniony złą intencją nadnaturalny byt, prześladujący ofiarę i próbujący wpływać na jej zachowanie.
A skoro już o Manxie mowa: ręka w górę, kto uważa motyw złego Mikołaja za kiczowaty i nadużywany. Kiedy siadałam do lektury NOS4A2, myślałam: Okej, to nie może się udać. Tym razem Joe Hill przegiął. Później odkryłam, że ta niezwykła – wydawałoby się, zbyt cudaczna, aby stworzyć klimatyczną opowieść – mieszanka naprawdę zdała egzamin: że można napisać dobry horror o psychopatycznym mordercy i dewiancie, który jest energetycznym wampirem, jeździ rolls-royce’em wraithem z 1938 roku i porywa dzieci do zmyślonej przez siebie, wykoślawionej wersji Gwiazdkowej Krainy.
Z kolei Bobby Conroy wraca z zaświatów, choć nie opowiadanie grozy sensu stricto, to operuje scenerią iście horrorową: bohaterowie, z początku przedstawiani jak martwe lub co najmniej ciężko ranne osoby, okazują się statystami na planie najnowszego filmu George’a Romero. Rzecz opisano tak sprawnie i szczegółowo, jakby autor rzeczywiście doświadczył tego, co jego postaci. No właśnie… W 1982 roku dziewięcioletni Joe Hill brał wraz z ojcem udział w zdjęciach do filmu Koszmarne opowieści, wyreżyserowanego przez George’a Romero i napisanego przez Stephena Kinga. Był to scenopisarski debiut tego ostatniego.
Słowa, nie miecze
Warsztat pisarski to nie tylko świetne pomysły; to także sposób, w jaki autor wciela je w słowa, czyli owo osławione, żeby nie powiedzieć mityczne „lekkie pióro”. Joe Hill zazwyczaj osadza swoje fabuły w świecie współczesnym i takim też pisze językiem. Nie stroni od kolokwializmów ani wulgaryzmów – ale każde z tych słów zajmuje właściwe miejsce, jest środkiem wyrazu, a nie celem samym w sobie. Nigdy natomiast nie popada w stylistyczny banał. Mój ulubiony przykład to opis Charlesa Manxa z pierwszych stron NOS4A2:
Był okropnie stary, a poza tym wyglądał odrażająco. Jego wielka łysa czaszka przypominała globus odwzorowujący jakiś obcy księżyc, na którym plamy wątrobowe i sine mięsaki tworzyły kontynenty. (…) [Ellen] nauczyła się myśleć o swoich pacjentach jako o przedłużeniach aparatury i worków, do których byli podłączeni: cielesne urządzenia peryferyjne[1].
Plastyczny i dosadny opis, zwłaszcza te cielesne urządzenia peryferyjne działają na wyobraźnię. Taka zwykle jest proza Joego Hilla: bezpośrednia do granicy brutalności, czasem szokująca, ale też dobrze umotywowana. Poniżej autor odsłania przed czytelnikami charakter jednej z postaci z Pudełka w kształcie serca:
[Danny] chciał rozmawiać. Pochodził z południowej Kalifornii i gadał bez przerwy. (…) Nie znał pojęcia wstydu. Nie wiedział, co to nieśmiałość.
Jude wracał właśnie po karmieniu Angusa i Bon i w połowie pokonał już pole rażenia Danny’ego. Zaczynał już sądzić, że uda mu się bez szwanku przejść przez biuro, kiedy asystent zawołał:
– Hej, szefie, zobacz to!
Danny niemal każdą odzywkę zaczynał w ten sposób i Jude już dawno znienawidził te słowa. Czekał na nie z lękiem (…)[2].
Po przeczytaniu tego krótkiego fragmentu każdy czytelnik – nawet jeśli generalnie nie zna stereotypów dotyczących amerykańskiego południa – natychmiast wyobrazi sobie rzeczonego Danny’ego. Więcej: poprzez kontrast dowie się także czegoś o Judzie, mimo iż narrator właściwie go w tym momencie nie opisuje. Hill wykorzystuje zasadę show, not tell. Raczej buduje pewną sytuację, niż nazywa cechy Danny’ego. Mógłby przecież napisać: Danny był uciążliwą paplą. Albo gorzej nawet: Danny był gadatliwy. Kropka. Zamiast tego ubiera cechy bohaterów w narrację.
Przytoczę jeszcze jeden fragment, tym razem z Najlepszego nowego horroru. Sami zdecydujcie, czemu uważam go za dobry:
Nie kończył już większości opowiadań, które zaczynał czytać, nie mógł się do tego zmusić. Czuł się słabo na samą myśl o czytaniu historii o wampirach uprawiających seks z innymi wampirami. Próbował przebrnąć przez pastisze Lovecrafta, ale na pierwszą boleśnie poważną wzmiankę o Przedwiecznych Bogach czuł, że jakaś jego ważna część drętwieje od środka, podobnie jak stopa albo dłoń cierpnie, kiedy odetnie się krążenie. Obawiał się, że tą drętwiejącą częścią jest jego dusza[3].
Strach drogą ku człowieczeństwu
Mark Rein•Hagen powiedział kiedyś, zapytany, dlaczego szczególnie upodobał sobie horrory, że ten gatunek pozwala na prawdziwe studium człowieczeństwa, uczy czegoś o moralności. To nie są opowieści o superbohaterach (których, jak przyznał, nie lubi), lecz o zwykłych ludziach pełnych wad, stawianych w sytuacjach granicznych – często gorszych niż cokolwiek, z czym przychodzi nam się mierzyć w prawdziwym życiu. I zdaje mi się, że o tym są także utwory Joego Hilla: o zwyczajnych śmiertelnikach, niedoskonałych, czasem wręcz zepchniętych na margines, traktowanych przez otoczenie z pogardą. To oni nagle muszą stawić czoła straszliwym wyzwaniom i udowodnić, że są lepsi, niż sądzi świat. Walka z nierealnymi potworami to często lustrzane odbicie całkiem realnych zmagań: z własnymi słabościami, zranieniami z przeszłości, wszystkimi popełnionymi błędami. Piekło okazuje się w istocie czyśćcem i drogą ku odkupieniu. Tacy bohaterowie nie wyrażają historii swych starań w nudnej, patetycznej formie. Czytelnikowi łatwo się z nimi identyfikować.
Przyznam szczerze (a dla co poniektórych może i trochę obrazoburczo), że mimo licznych podejść nigdy się do końca nie polubiłam z prozą Stephena Kinga; choć ostatnio trochę zmiękłam dzięki Pamiętnikowi rzemieślnika i Miasteczku Salem. Tymczasem od książek Joego Hilla wprost nie potrafię się oderwać. Czai się w nich jakaś, nomen omen, straszna magia. Co tylko dowodzi, że syn rzemieślnika może być też trochę czarodziejem.
[1] Joe Hill, NOS4A2, tłum. Maria Frąc.
[2] Joe Hill, Pudełko w kształcie serca, tłum. Paulina Breiter.
[3] Joe Hill, Best New Horror, [w:] tegoż, 20th Century Ghosts. Tłumaczenie fragmentu – AJ.