2001: Odyseja kosmiczna, Pewnego razu na dzikim zachodzie, Tylko dla orłów czy też Dziecko Rosemary. Te filmy nie pozostawiają złudzeń, że dla kinematografii rok 1968 nie należał do rozczarowujących. Premierę miał wtedy także inny uznany obraz, czyli Planeta Małp Franklina J. Schaffnera. Czy jednak warto po ponad pięćdziesięciu latach i wielu innych odsłonach dać mu szansę?
Zagubieni w kosmosie
W filmie śledzimy losy trójki amerykańskich astronautów, którzy zostali zmuszeni do lądowania na nieznanej dotąd planecie. Ta na pierwszy rzut oka wydaje się zaskakująco podobna do rodzimej Ziemi. W przeciwieństwie do innych filmów przygodowych wyprawa w nieznane nie stanowi okazji do wartkiej, przyjemnej dla oka akcji. Wędrówka przez pustynię raczej należy do nieprzyjemnych doświadczeń, a bohaterowie oprócz charyzmatycznego George Taylora (Chartlon Heston) nie kryją lęku przed obcym terenem, pełnym potencjalnych zagrożeń. Prawdziwe zdziwienie następuje jednak, gdy protagoniści odkrywają, jak bardzo tutejsza cywilizacja jest znajoma, a jednak zupełnie “odwrócona” względem ich własnej. Oto świat został zdominowany przez niezwykle inteligentne małpy. Z kolei ludzie nie różnią się specjalnie od innych zwierząt. Niemi, biegający po drzewach i poruszający się w stadach służą wyższej rasie jako niewolnicy oraz materiał do eksperymentów. Dla astronautów konfrontacja z małpami nie kończy się dobrze. Jedynie Tailor ma cień szansy na wyrwanie się z wrogiej osady dzięki dwójce przyjaźnie nastawionych naukowców – doktor Ziry (Kim Hunter) i odkrywcy Corneliusa (Roddy McDowall).
Zaskoczyło mnie, jak dobrze narracja trzyma się opowieści. Poza pojedynczymi, wydłużonymi momentami tempo zostało rozłożone bardzo porządnie. Ciekawa akcja podkreślana kapitalną, nieco niepokojącą muzyką Jerry’ego Goldsmitha, nie przyciąga uwagę przez cały czas. Efekt ten nie zostałby osiągnięty bez może nieco teatralnej, ale przekonującej gry aktorskiej. Charlton Heston obdarza Tailora wyrazistym charakterem, którego nie sposób nie polubić. Zaś końcowa scena sprawia, że włosy jeżą się na głowie i pozostaje ona na długo w pamięci. Choć Lindzie Harrison, odgrywającej niemą Novę, daleko do tworzenia subtelnej gry bez słów niczym Sally Hawkins w Shape of Water, nie towarzyszyło mi uczucie, że została wepchnięta do filmu jedynie jako ładna towarzyszka głównego bohatera. Zresztą nie powinna być nawet subtelna, skoro wciela się w postać z prymitywnego plemienia. Pochwalić trzeba także „małpie kreacje”. Aktorzy ci byli dość ograniczeni przez lekko śmieszne z dzisiejszej perspektywy kostiumy, które z oczywistych przyczyn nie pozwalały na wyrażanie emocji twarzą. Obsada jednak z powodzeniem podołała wyzwaniu i sposób poruszania się czy mówienia daje naprawdę porządne wyobrażenie postaci.
„It’s a madhouse!”
Tym, za co jednak większość widzów zapamiętało Planetę Małp, jest genialna postapokaliptycznego świata. Z jednej strony broń palna, a z drugiej prymitywne kamienne budowle i konni jeźdźcy sugerują, że kraina nie zawsze tak wyglądała. Taka myśl jak najbardziej nabiera sensu przy znakomitym twiście w zakończeniu, który „pięknie” nam spoilerują plakaty czy okładki DVD. Społeczeństwo małp wierzy, że bóg stworzył ich na swoje podobieństwo i od zawsze rządzą światem. Taka sytuacja zmusza widza do zastanowienia się nad kruchością naszej ziemskiej dominacji. Co jeśli pewnego razu ewolucja będzie mieć inne plany albo to my jesteśmy tak naprawdę formą przejściową? Lub też bardziej realistycznie – władza nie jest dana na zawsze i można się jej pozbyć na własne życzenie poprzez bezsensowne konflikty. Znajdziemy tu (powszechne w latach 60-tych) starcie teorii kreacjonizmu z ewolucjonizmem propagowanym przez Zirę i Corneliusa. Ten duet możemy także porównać do swoistych obrońców praw zwierząt. Jako zwolennicy postępu stoją jednak na straconej pozycji wobec konserwatywnej części społeczeństwa, eliminującej ryzyko rewolucji naukowej. Prawda o świecie mogłaby przekreślić ich rozwój. Ludzie muszą być kontrolowani przez rozsądniejszą cywilizację, gdyż na dłuższą metę są zdolni jedynie do siania mordu i zniszczenia wobec własnego gatunku (o czym także Taylor boleśnie się przekonuje).
Mimo wyraźnego komentowania otaczającej nas rzeczywistości, twórcy bawią się w moralną ocenę bohaterów i każą samodzielnie wyciągać wnioski. Właśnie dzięki temu przesłanie filmu nadal jest (i pewnie jeszcze długo będzie) bardzo aktualne.
Kilka słów o warstwie technicznej filmu. Szczerze mówiąc, rozczarowała mnie nienajlepsza scenografia. Ciężko również szukać specjalnego kunsztu w kwestii operatorskiej. To najzwyczajniej w świecie poprawna robota, którą ząb czasu zdążył nieźle nadgryźć. Zaskakująco dobrze zestarzały się kostiumy i charakteryzacja postaci (nie bez powodu nagrodzona Oscarem). Przy pierwszym kontakcie może wydawać się tandetnie śmieszna w porównaniu z ultrarealistycznym Ceasarem Andy’ego Serkisa w CGI. Na domiar złego maski małp uniemożliwiają grę mimiką twarzy. Mimo tego jest w tym coś naprawdę przekonującego i z czasem widz najzwyczajniej przestaje zwracać na to uwagę, będąc pochłonięty historią. Zresztą, wciąż prezentują się one o niebo lepiej niż te z remake’u Tima Burtona z 2001 roku. Tak, to chyba wiele mówi, jak złe było to odświeżenie…
Dziedzictwo nie zawiodło!
Planeta Małp z miejsca stała się hitem i doczekała się kilku (wątpliwej jakości) kontynuacji, kreskówki oraz serialu aktorskiego. Był również wspomniany wcześniej remake, o którym lepiej zapomnieć. Oryginał do dziś uważany jest za jeden z najbardziej kultowych filmów sci-fi wszechczasów, a cytaty takie jak „Get your stinking paws off me, you damned dirty ape!” na dobre zadomowiły się w popkulturze. Hołd został złożony także w świetnym serialu Mad Men, przytaczającym często najważniejsze momenty lat 60-tych. W jednym odcinku główny bohater, Don Draper, zabiera syna do kina na Planetę Małp. Gdy na ekranie pojawiają się napisy końcowe, są pod tak ogromnym wrażeniem filmu, że od razu decydują się na ponowny seans.
Obecnie najświeższe wcielenie tej słynnej serii stanowi reeboot z Andym Serkisem w roli głównej. Dzieła te w wyraźny sposób różnią się od pierwowzoru, lecz ilość nawiązań do materiału źródłowego jest naprawdę imponująca. Choć Genezie… z 2011 roku nieco dalej od poważnego dramatu niż znakomitej Ewolucji… i Wojny…, całej trylogii przyświecają wartości z oryginału, a także zupełnie nowe problemy. Filmy te rozbudzają także moją wyobraźnię: jak dobrze mógłby wyglądać porządny remake klasyka przy użyciu dobrodziejstw dzisiejszej kinematografii. Z drugiej strony, być może legend kina nie powinno się dotykać. Jedno jest pewne: póki co Planeta Małp z 1968 roku wciąż pozostaje kawałem znakomitego, przejmującego science fiction, które warto sobie odświeżyć. Fani gatunku, nieznający dotąd tego obrazu, powinni natomiast jak najszybciej nadrobić zaległość. Naprawdę warto.