Świetna wiadomość dla fanów autora! Szósty tom cyklu Star Force ma swoją premierę właśnie dzisiaj. Na dodatek objęliśmy go swoim patronatem!
Kyle Riggs od dawna nie odwiedzał Ziemi. Nie ma pojęcia, co tam się dzieje. Nadchodzące raporty są coraz rzadsze i coraz dziwniejsze. Riggs, odizolowany w systemie Eden ze swoimi marines, zaczyna zdawać sobie sprawę, że o przeciwko niemu formuje się sojusz.
Dwie ogromne floty wkrótce ruszą, by zniszczyć siły pułkownika. Ostatni obrońcy z Sił Gwiezdnych muszą stawić czoła wrogom. Trzeba zawrzeć przymierze z obcymi biotami. Ale które gatunki są naprawdę godne zaufania?
Poniżej znajdziecie fragment książki:
Stacja była pogrążona w ciemnościach, nie licząc jasnych świateł naszych skafandrów. W powietrzu unosiły się chmury dymu i słychać było syk uchodzącego przez szczeliny powietrza. Nie zawracaliśmy sobie głowy naprawami, maszerowaliśmy naprzód, kierując się w stronę górnych pokładów.
Bombardowanie kadłuba w końcu ustało. Ogromną stację ogarnęła niepokojąca cisza. Byłem pewien, że nie zniszczyliśmy wszystkich wrogich okrętów, więc zostały nam dwie możliwości: albo wrogie jednostki przeleciały obok nas, poza zasięg strzału, albo przeciwnik postanowił jednak dokonać abordażu. Uznałem drugą opcję za bardziej prawdopodobną.
– Uważnie się rozglądaj, Welter. Celuj miotaczem w lewo, a ja w prawo.
– Żartuje pan, pułkowniku? – spytał, przerywając w końcu milczenie.
– Żartuję? Rzadko stroję sobie żarty w środku bitwy.
– Sir, to już nie jest bitwa. To krótka przerwa między porażką a anihilacją.
Zatrzymałem się i spojrzałem na niego. Światło mojego skafandra spowijało go białym blaskiem. Widziałem, że jego wizjer automatycznie się zaciemnił. Zdawało mi się jednak wcześniej, że widzę jego szyderczo wykrzywione usta.
– Nie wiem, do czego zmierzasz, komandorze.
Welter westchnął ze złością.
– Zmierzam? Powinniśmy planować ukrycie się, ucieczkę albo wysadzenie stacji. Zamiast tego postępuje pan tak, jakbyśmy mieli szansę w tym konflikcie.
Odwróciłem się od niego i ruszyłem naprzód. Po chwili poszedł za mną.
– Zaskakujesz mnie, Welter – rzuciłem przez ramię. – Nie miałem cię za kogoś, kto tak łatwo rezygnuje. Jeśli chcesz po prostu stać bezczynnie, proszę bardzo. Możesz też zeszczać się w gacie, jeśli masz ochotę. Ale do czasu, aż rozpoznam sytuację, nie dołączę do ciebie.
Usłyszałem, jak Welter głośno wzdycha. Nie odwróciłem się, ale słyszałem za sobą jego kroki, co mnie mimo wszystko ucieszyło. Nie chciałem maszerować sam po ciemnych, pustych korytarzach.
Żałowałem, że nie ma ze mną sierżanta sztabowego Kwona. Zostawiłem go przy planetach wewnętrznych, na których miał nadzorować budowę posterunków. Zgodnie z umową z Centaurami dostaliśmy trzy zdatne do zamieszkania światy, z których każdy miał wodę. Nie mieliśmy dość personelu, by je zasiedlić, ale uznałem, że jeśli na każdym z nich zostawię trochę ludzi i każę im zbudować bazy, przy okazji dowiemy się czegoś o nowych miejscach. Chciałem też w ten sposób oznaczyć terytorium, dać znać pozostałym zamieszkującym układ gatunkom, że ludzie wprowadzają się na dobre.
Kwon zdecydowanie przydałby mi się teraz. Wiedziałem, że on nigdy nie zniżyłby się do defetyzmu w obliczu wroga. Welter był lepszym pilotem, doskonałym strzelcem i świetnym strategiem, ale Kwon był gościem, którego chciałem mieć u boku, stawiając czoła maszynom. Przyszło mi do głowy, że mogę powiedzieć to Welterowi, ale zrezygnowałem z pomysłu. I tak dostatecznie uraziłem jego dumę, sugerując, by został i zaszczał pancerz. Nadszedł czas, aby mógł pokazać, że moja krytyka była niezasłużona.
Pierwsze niespodziewane spotkanie miało miejsce, gdy dotarliśmy do złączy oddzielających górną sekcję stacji od środkowej. Wypatrywałem w tej okolicy Marvina i na początku myślałem, że to właśnie na niego się natknęliśmy. Ale chociaż nasz gość był spory, zgrzytający i zdecydowanie zrobiony z metalu, tutaj podobieństwa się kończyły.
– Marvin? – odezwał się Welter przez komunikator.
– To nie Marvin – odparłem.
Maszyna nie pasowała do trybu działania Marvina. Zamiast czarnych nanitowych ramion miała srebrne, segmentowane nogi, błyszczące, gdy się ruszały. Przypominała pasikonika z nierdzewnej stali.
Wystrzeliłem pierwszy, nie czekając, aż intruz się wylegitymuje. Miotacz błysnął w rzadkiej atmosferze korytarza, natychmiast zaciemniając nasze wizjery prawie do absolutnej czerni. Maszyna ruszyła w moją stronę mimo promienia przecinającego jej tułów. Chyba wzięliśmy ją z zaskoczenia, gdy robiła coś głową, wciśniętą w otwarty panel.
Broń zamontowana na łbie robota odpowiedziała ogniem, ale było za późno. Jej impulsy energetyczne dwukrotnie drasnęły mój pancerz, po czym rdzeń maszyny uległ przebiciu i eksplodował wśród kłębów gazu.
Dym wygląda inaczej, gdy wypuści się go do korytarza pod niskim ciśnieniem. Rozszerza się jak eksplozja, wypełniając cały obszar wirem cząstek. Stwierdziłem, że wyrwa w kadłubie, przez którą dostała się maszyna, musiała nadal być nieszczelna.
Welter ruszył do przodu i wypuścił w stronę trzęsących się resztek robota krótką serię impulsów z małej odległości.
– Trafiłeś? – spytałem ze śmiechem.
Welter spojrzał na mnie.
– Chciałem mieć pewność. Wygląda na technika, sir. Te narzędzia na jego głowie… Robił coś, grzebał przy naszych złączach.
– Może powinniśmy byli dać mu pracować. Może chciał naprawić zasilanie.
– Tak, to na pewno było tylko tragiczne nieporozumienie.