Fabuła jest typowa, ale miła dla widza
Film Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni dzięki wydaniu Galapagos udało mi się obejrzeć po raz pierwszy. Nie wiedziałem o tym filmie kompletnie nic poza tym, że może jest średni. A przynajmniej takie głosy krążyły w Internecie. Już teraz wiem, że nie ma co się dziwić takiej opinii, fabuła faktycznie średnia jest, ale przez to potencjalny widz dostaje coś komfortowego do oglądania. Bohaterowie odegrali swoje role tak, jak powinni. Nie czuć, że historia zatacza koło. Jest to kolejny film wzorowany na lekko zmodyfikowanym monomicie Campbella, ale to nie przeszkadza, gdyż postacie da się po prostu polubić. Akcja jest na tyle szybka, że nie nudzi. A niektóre ciekawe tropy fabularne rozwijają historię. Nie zauważyłem zbyt dużo błędów logicznych, ale w mojej skromnej opinii Shaun mógłby lepiej skrywać swoją tożsamość. Chociaż mówiąc szczerze, to też dodało uroku przyjaźni dwojga głównych bohaterów. Właśnie tytułowego Shang-Chi oraz Katy. Widać, że się adorują, ufają sobie i po prostu chcą przeżyć swoje życie razem. Naprawdę miła – czasami zbyt wyluzowana, zważając na otaczające ich okoliczności, ale to też dodaje komfortu w oglądaniu – relacja. Główny bohater i jego porachunki z antagonistą filmu zostały przedstawione bardzo dobrze, co podkreśla jeden z materiałów dodatkowych dostępnych w tym wydaniu. Starano się ująć prawdziwą definicję rodziny i udało się.
Transmedialność, która powiększa świat Marvela
Nadal uwielbiam w filmach Marvela to, że osadzone są w jednym spójnym świecie. Nawet jeżeli ten świat okazuje się multiwersum. Informacje o przeszłych historiach nie są zapomniane, a blip nadal, chociaż z każdym filmem coraz mniej, ma wpływ na tę allotopię. Na widza afektywnie wpływa wprowadzenie znanych nam postaci z poprzednich części MCU. Wong, który pojawia się tylko na chwilę, odegrał swoją rolę wyśmienicie i podkreślił swój charakter.
W Shang-Chi i legendzie dziesięciu pierścieni przywitamy nawet twarz, którą fani mogli zapomnieć. Trevor Slattery, który, jak wiadomo, miał wcześniej porachunki z organizacją Dziesięciu Pierścieni, się nie zmienił! Ben Kingsley odegrał go prawie tak samo, a nawet lepiej jak w filmie Iron Man 3 i jest to niesamowity pstryczek w stronę stałych widzów. Słuchało się go wyśmienicie, a jego relacja z Morrisem została napisana po prostu idealnie. Wprowadzenie nowych postaci miało też inny skutek – świat Marvela się powiększa. Tegoroczny Doktor Strange w multiwersum obłędu zyska na tych postaciach. Już to czuję. Polecam również obejrzeć scenę po napisach, fani MCU nie będą zawiedzeni.

Źródło: comingsoon.net
Choreografia walk zaskakuje, a efekty bolą w oczy
Nie licząc ciekawie wykorzystanego potencjału tego świata narracji, choreografia walk okazała się równie dobra. Piękne ruchy kamery, idealnie odegrane ciosy, a i co najważniejsze – emocje, które widać w ruchach. Bohaterowie reagują na różne rodzaje uderzeń i jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to fakt, że brakuje krwi. Chociaż ten brak kontrastował z pojawieniem się jej w momentach gdy zwykle było czuć ten mocny cios. Mogło to być zagranie estetyczne, ale nadal uważam, że da się to zrobić lepiej. Przykładem może być Daredevil od Netfliksa, gdzie walki i ilość krwi kontrastująca z obrażeniami bohatera są nadal bardzo do przodu w porównaniu z tym filmem. Walki magiczne, których się najbardziej obawiałem, również były interesujące. Chodzi mi tutaj o ujęcia oraz budżet, który został na nie przeznaczony. Tytułowe dziesięć pierścieni wygląda naprawdę realistycznie. Zdziwiłem się, bo w materiałach dodatkowych przedstawione jest, że bohater nawet nie miał ich na rękach podczas kręcenia filmu. Wielkim minusem jest za to wszystko inne.
Efekty specjalnie ruchu „żyjącego” lasu, potwory, jazda autem, wszechobecne greenscreeny – wszystko to rzuca się w oczy i naprawdę, nawet jak na Marvela, wygląda po prostu źle. Nie wiem, czy to wina budżetu (bardzo możliwe), ale po prostu niektóre VFX za bardzo rzucają się w oczy. Aż czasami chciałem krzyknąć w telewizor, żeby bohaterowie się odwrócili, ponieważ to, co było za nimi, wcale nie ukazywało objętych w tle lasów, które powinny się tam znajdywać. Wyglądało jak prosta ściana, która ma te lasy modelować. Najbardziej jest to widoczne w scenie walki antagonisty z Li.

Źródło: screenrant.com
Wydanie, które daje nadzieję
Jeżeli chodzi o wydanie, Galapagos dowiozło, i to bardzo. Zaczynając od ładnie animowanego menu w stylistyce filmu, przechodząc przez cudownie wyglądający odtwarzacz, kończąc na materiałach dodatkowych. Użytkownicy Blu-ray mają możliwość obejrzenia wpadek z filmu, jak zbudowano historię ojca i syna, uciętych scen, kulisów czy, co najważniejsze, posłuchania komentarza reżysera podczas oglądania filmu.
Budowanie historii ojca i syna, kulisy oraz komentarz sugerują to, że do Shang-Chi i legendy dziesięciu pierścieni włożono serce i pasję. Reżyser pokazuje się z najlepszej strony, zawsze pomaga aktorom. Próby zbudowania relacji mają znaczenie, a komentarz od autorów, który możemy włączyć w trakcie oglądania filmu, przedstawia się jako solidny dodatek. Ucięte sceny pokazują, bez dodatkowego komentarza, dlaczego zostały usunięte. Naprawdę nie pasowały i było to widać, ale reżyser zdawał sobie z tego sprawę. Destin Daniel Cretton pokazał w dodatkowych materiałach, że chciał z tego zrobić ważny film, a nie kolejny blockbuster. Nie udało mu się to niestety, ale komfort oglądania jest zapewniony. Sam pewnie wrócę do tej edycji za jakiś czas, by na świeżo obejrzeć w skupieniu cały komentarz. Brzmi on naprawdę fascynująco i widz może się dowiedzieć się o metodyce tworzenia takich filmów i procesów myślowych z tym związanych.