Site icon Ostatnia Tawerna

Lucyfer Pantokrator – recenzja komiksu „Lucyfer” t. 1-2

Lucyfer to komiks wielki. Wielki pod względem ambicji scenarzysty – Mike’a Careya. Wielki także ze względu na objętość – dwa pierwsze tomy to bagatela przeszło tysiąc dwieście stron, zbierających ponad pięćdziesiąt zeszytów z oryginalnego wydania.

Przy takiej ilości materiału źródłowego ciężko uniknąć spoilerów, więc jeśli komuś są one nie w smak, to niech przeskoczy dwa akapity dalej.

Eklektyzm na całego

Lucyfer o licu Davida Bowiego pojawił się pierwotnie w serii Sandman Neila Gaimana. Mike Carey uzyskał błogosławieństwo Brytyjczyka, poprowadził Gwiazdę Zaranną po swojemu i stworzył rzadki przykład spin-offu, który nie ustępuje wiele oryginałowi. A to już wielka sztuka.

Seria Careya rozpoczyna się w momencie, w którym Lucyfer opuścił piekło. Nowym domem dla upadłego anioła stało się Los Angeles, gdzie bohater prowadzi nocny klub o nazwie „Lux”. Jednak spokój Gwiazdy Zarannej nie trwa długo. By wspomnieć tylko kilka z dziesiątek wątków fabularnych, Lucyferowi przychodzi: odeprzeć inwazję aniołów (a.k.a. nadętych dupków, którzy za nic mają żywoty śmiertelników), odzyskać skrzydła, pokonać japońskich bogów zaświatów czy wreszcie stworzyć własny… wszechświat (sic!).

Carey w swobodny sposób żongluje motywami zaczerpniętymi z religii z całego świata i nie krępuje się sięgać nawet po najdziwniejsze elementy. Czasami dodaje też wiele od siebie.„Podstawowe” chrześcijańskie piekło, gdzie demony z jakiegoś powodu noszą surduty i peruki, wygląda jak demoniczna wersja balu z powieści Jane Austen. A potem bywa dziwniej i dziwniej. Wystarczy wspomnieć, że w pewnym momencie bohaterowie udają się w podróż statkiem „Naglfarem” – stworzonym z paznokci nieboszczyków. Czytając komiks ciężko przewidzieć, w którym kierunku Carey poprowadzi fabułę, bo co rusz skręca ona w nowe i nieznane tory. Ten religijny miszmasz bywa czasem przytłaczający, ale jednocześnie jest w tym eklektyzmie coś fascynującego.

Gdzie diabeł nie może? Pfff, diabeł może wszystko i wszędzie

Pewne zastrzeżenia mam do tytułowej postaci, choć mój problem z nim jest złożony. Otóż Lucyfer wykazuje się szaloną inteligencją, nie sposób go przechytrzyć, bo w każdej sytuacji zagrożenia potrafi wynaleźć korzystne rozwiązanie. I wewnątrz świata przedstawionego ma to uzasadnienie, skoro Lucyfer jest drugi po Bogu, przez co stanowi byt niemalże omnipotentny. Jednak z zewnętrznej perspektywy, niegdysiejszy władca piekła, niebezpiecznie zbliża się do nieszczęsnego „Gary’ego Stu”. Bo jak tu się przejmować jego losami, gdy wiemy, że i tak z każdego pojedynku wyjdzie zwycięsko?

Na szczęście w komiksie pojawia się całkiem liczne grono postaci pobocznych. Ba, Carey nieraz spycha Lucyfera na dalszy plan i poświęca całe zeszyty na pozostałych bohaterów. I bardzo dobrze, bo ich wątki są często nawet ciekawsze od głównej fabuły. Pojawia się tu m.in. Ellaine Belloc – dziewczynka widzącą duchy, Jill Presto – niespełniona artystka, która pozwala kartom tarota przejąć swoje ciało czy Maaziken, prawa ręka Gwiazdy Zarannej, odzyskująca swoje miejsce wśród demonów Lilim. Lucyfer silnymi kobietami stoi. Tu zalety się nie kończą, gdyż pełna kontrola Careya nad historią pozwala mu wyciągać postaci z trzeciego planu i dać im ważną misję do zrealizowania kilkaset stron później.

Brzydkie jak diabli?

Z Sandmanem i Lucyferem mam ten sam problem. O ile fabuła w obu przypadkach to majstersztyk, tak nie potrafię się polubić z warstwą graficzną. Doceniam, że praktycznie każdy artysta rysujący Gwiazdę Zaranną posiada swój własny styl i że rysunkom daleko do przeciętnego tytułu wydawanego w USA. Jednak w większości przypadków posiadam zupełnie inne kanony piękna niż artyści współpracujący z Careyem. Szczególnie że mój apetyt rozbudziły pierwsze trzy zeszyty rysowane przez Scotta Hamptona. Aczkolwiek artysta ten wypisał się potem z tego projektu i w jego miejsce weszli Dean Ormston i Peter Gross, tworzący zeszyty naprzemiennie. W ich przypadku rezultat bywa bardzo różny. Ormston w intrygujący sposób tworzy demony, lecz zarówno on, jak i jego partner w „zbrodni” dużo gorzej radzą sobie z prezentowaniem ludzi.

Pomimo imponujących rozmiarów wydanie Egmontu pozbawione zostało interesujących dodatków. Te kilka stron więcej pewnie nie zrobiłyby różnicy, więc szkoda, że nie zdecydowano się na wzbogacenie komiksu o tego typu treść.

Ameno

Czy seria Lucyfer jest warta grzechu? Jak najbardziej. Dwa grube tomiszcza mogą być odrobinę przytłaczające i wymagają lektury w odpowiednich warunkach (taka wanna średnio się nadaje), jednak zawartość po trzykroć to wynagradza. Ambicje Careya są ogromne, wszakże rzadko kiedy na stronach komiksu można zobaczyć stworzenie wszechświata. Tą zuchwałością scenarzysta mnie kupił i mam nadzieję, że zwieńczenie wątków w tomie trzecim będzie równie satysfakcjonujące.

Nasza ocena: 7/10

Lucyfer to komiks grzechu wart.

Fabuła: 8/10
Bohaterowie: 7/10
Oprawa graficzna: 5/10
Wydanie: 8/10
Exit mobile version