Pierwsza seria netflixowego serialu Luke Cage zakończyła się bijatyką na ulicy i odwiezieniem głównego bohatera do więzienia, a poturbowany wróg głównego bohatera trafił w ręce szalonego doktorka. Wszystko wskazywało na to, że Diamondback powróci w drugim sezonie, jednak tak się nie stało. Kto więc stał się głównym złym?
“Jestem Luke Cage!”
Porwania, narkotyki i strzelaniny stały się zjawiskiem na porządku dziennym, z którym Luke z ledwością sobie radził w pojedynkę. W pewnym momencie z powodu swojej popularności do tego stopnia obrósł w piórka, że oglądanie jego facjaty i tekst “Jestem Luke Cage!” przyprawiał o mdłości (w pewnym momencie nawet przypominał Jamesa Bonda). Te słowa były wypowiadane niczym podpis, pod tym co robił. Tylko po co? I tak przecież wszyscy go znali. Zabawnym jednak okazał się fakt, że pomimo wiedzy o niezwykłej sile i kuloodporności bohatera bandyci i tak się na niego rzucali z kijami, nożami i granatami, o broni nie wspominając. Kiedy Black Mariah w rozmowie z kuzynem wspomniała, że nawet kuloodpornego można utopić czy otruć, czekałam na akcję, w której będę mogła zobaczyć, w jaki sposób złoczyńcy próbują zrealizować swój plan. Nie sposób wyrazić, jak bardzo się zawiodłam… Bezmyślność była prawdopodobnie motorem napędzającym działania półświatka. Jedyną moją nadzieją na w miarę inteligentną postać przestępcy stał się Bushmaster. Pomimo fatalnej ksywki tylko on potrafił porządnie sponiewierać Cage’a.
O tym jak zepsuć dobry początek
Pomimo najszczerszych chęci scenarzyści nie bardzo poradzili sobie z drugim sezonem. Podczas gdy początek pierwszego oglądało się z przyjemnością, a kreacja Cottonmouth’a była naprawdę świetna, to drugi sezon zaowocował mocnym spadkiem formy, momentami nawet widać celowe przeciąganie akcji. To samo zjawisko powtarza się też w Jessice Jones, Daredevilu czy innych produkcjach Netflixa oznaczonych logo Marvela. Dochodzi do tego również obowiązkowy wątek romansu, bo przecież każdy lubi “pójść na kawę”. I tak w marvelowych serialach romans dosięga Dardevila, Jessicę, Ironfista czy Punishera (poprawcie mnie, jeśli się mylę). Jedyną historią, która zapadnie mi w pamięć na dłużej, będzie romans tych złych z recenzowanego serialu i Black Mariah jako matrona i milf w jednym.

Mahershala Ali jako Cornell „Cottonmouth” Stokes
Jednak coś pozytywnego też się znajdzie
Najgłębsze wyrazy uznania składam całej obsadzie serialu. Gra aktorska była naprawdę na poziomie, a taka postać jak Alfre Woodard (wielokrotnie nagradzana prestiżowymi nagrodami) czy charyzmatyczny Eric LaRay Harvey tylko dodają kolejnych plusów całej produkcji. Nienawiść do serialowej (tudzież filmowej) postaci jest tu najlepszym przykładem, potwierdzającym, że aktorowi udało się doskonale wykreować bohatera. Taką właśnie ognistą nienawiścią pałałam do Black Mariah i Diamondbacka. Nawet Shades też gdzieś by się znalazł w tym zestawieniu, choć pod koniec sezonu zaczęłam go lubić. Na niesamowity klimat czarnego Harlemu składała się również muzyka. Świetnie dobrane kawałki, które dało się słyszeć przez oba sezony wwiercały się głęboko w duszę. Szczególnie blues i jamajskie reggae, które można było usłyszeć w tle głównych wydarzeń w klubie.

Luke i Misty Knight
Podobieństwa i różnice
Jedno trzeba przyznać – serial jest mocno wierny komiksowi, choć nie obyło się bez kosmetycznych zmian. I tak: z komiksowego przyjaciela Luke’a, zrobiono jego brata, a konflikt z nim polegał na zazdrości o Rivę, nie na nieodwzajemnionej ojcowskiej miłości; Black Mariah była niebotycznie wielką babą, nie niemal filigranową kobietką, w podeszłym wieku i to Mamma Mabel Stokes bardziej przypominała ją z wyglądu niż główna aktorka. Najlepszym smaczkiem jest jednak Shades. Na potrzeby serialu (i prawdopodobnie by być bardziej poprawnym politycznie) został on “wybielony”, a jego wkurzające okulary miały strzelać laserkiem. Może dlatego bohater ciągle je nosił na sobie, nawet jeśli jest ciemno albo znajduje się w ciemnym klubie. Chyba Netflixowi zabrakło funduszy na efekty specjalne i biedny Shades nie postrzelał sobie z laserków.

Marvel’s Luke Cage
Moim zdaniem…
… warto zerknąć na ten serial. Pomimo kilku niedociągnięć jest naprawdę dobry. Zabrakło mi tu tylko jednoznacznego złoczyńcy – takiego batmanowego Jokera, z którym Luke mógłby walczyć i się zmagać. W zamian dostajemy kupkę mafiozów, gangi i kilku złoczyńców, wyróżniali się brutalnością na tle innych. Jednak serial Luke Cage jako wprowadzenie do genezy powstania bohaterów z the Defenders jest całkiem dobry – pomimo że scenarzyści się nie popisali.