Site icon Ostatnia Tawerna

Komu potrzebne są origin stories? – recenzja komiksu „Diuna: Ród Atrydów”, tom 1

Komiksowa adaptacja książki Briana Herberta i Kevina J. Andersona narodziła się w 2021 roku. To ponad dwadzieścia lat od wydania pierwowzoru, w rytmie ekranizacji. Nie ma jednak nawiązywać estetyką do filmu Villeneuve’a, raczej do wizji Jodorowsky’ego, Mœbiusa i Lyncha.

Atrydzi, Harkonnenowie i pomniejsze rody

Cały pierwszy tom Rodu Atrydów to kolekcja miniaturek, epizodów z najważniejszych dla Diuny planet Imperium. Zacznie się od Arrakis, będącej jeszcze w rękach Harkonnenów. Być może dlatego baron Vladimir wydaje się najważniejszą postacią tego komiksu, a przy tym całkiem pozytywną. W kolejnych rozdziałach spotkamy dużo młodszego od swojego przeciwnika Leto Atrydę, zupełnie małoletniego Duncana Idaho i całą masę osób, które przewijały się na trzecim i dalszych planach wydarzeń otwierających trylogię Franka Herberta.

Krótko mówiąc, autorzy radzą sobie z wydarzeniami metodą nazwaną przez Justynę Bargielską „szybko przez wszystko”. Nie bawią się w pogłębianie psychologii postaci — Padyszach Imperator to krzykliwy despota, imperialny planetolog zupełnie nie rozumie polityki, Duncan jest przede wszystkim materiałem na wojownika, a Rabban — bestią. Jedyni bohaterowie, którzy zaskoczą czytelnika, to arystokraci będący głowami rodów już w czasach pierwszego tomu Diuny Herberta, Leto Atryda i wspomniany wcześniej baron Harkonnen. Przyszły władca Kaladanu jest nieco nerwowym nastolatkiem, a jego przygody wydają się służyć przede wszystkim temu, żeby pokazać zaplecze techniczne Gildii – jej słynne statki kosmiczne.

Przeszłość dawkowana po kropelce

Jak możecie się domyślać z powyższego streszczenia, Ród Atrydów nie wywołał na mnie większego wrażenia. To całkiem przyzwoity komiks przygodowy skupiony na przedstawieniu postaci i osadzeniu ich w kontekście świata znanego nam z książek. Być może byłby bardziej interesujący dla kogoś nieznającego Diuny, ale taka osoba raczej nie zostałaby porwana przez to, co tak ważne w oryginale Herberta: tajemniczy nastrój, epickość wizji i osobowości bohaterów.

Niestety nie znam książkowego oryginału Rodu Atrydów, z lekkim wstydem przyznaję, że nawet w czasach wielkiej fascynacji losami Muad’Diba i jego potomków nie byłam zainteresowana pogłębianiem wiedzy o historii tego świata. Zwłaszcza że została dopisana przez następców, a nie samego twórcę – bywam nieufna w stosunku do takich inicjatyw. Dlatego nie wiem, czy rwana, fragmentaryczna narracja nerwowo skacząca między postaciami i miejscami pochodzi z pierwowzoru, a w jakim stopniu cierpi na nią jedynie komiks. Jednak moim największym problemem jest to, że… historie Leto, Harkonnenów, pierwszego planetologa Arrakis czy intryg snutych na imperialnym dworze zupełnie mnie nie zainteresowały. Nawet wielki plan uzyskania Kwisatz Haderach został tu obdarty z mistycyzmu i sprawia wrażenie wulgarnej, w przykry sposób prymitywnej hodowli koni wyścigowych. Jak wiecie, w książce mija nieco czasu, zanim czytelnik i bohaterowie zaczną wątpić w wielkość tego przedsięwzięcia.

Tu jestem i tu zostanę

Wiem, że niektórzy czytelnicy lubią zdejmować postaci z postumentów i zobaczyć je jako „zwykłe osoby”. Ja czasami też, tylko chyba nie jest mi to potrzebne w przypadku tak epickiej fantastyki jak Diuna. Może nie trafia do mnie sposób, w jakim zostało to zrobione w komiksie. Sięgnęłam po niego nie tylko po to, żeby zajrzeć w przeszłość Atrydów, ale żeby zobaczyć cuda ich wszechświata. Okładka Jae Lee i June Chung obiecuje ciekawą estetykę, inną niż w przypadku adaptacji samej Diuny, mocno nawiązującą do Mœbiusa. Tymczasem realistyczne, pełne intensywnych kolorów rysunki przypominają raczej nieco telewizyjny styl, technikolor, który pasuje do Picarda, a niekoniecznie dzieła Herberta. Miałam też wrażenie, że Dev Pramanik, pokazując ekspresję mimiczną bohaterów, czasami przesuwa się w kierunku cartoonowej kreski, jaką widziałabym raczej w young adult niż science fiction dla dorosłego odbiorcy.

Ród Atrydów to rwana narracją, wiele postaci opowiedzianych dość pobieżnie i niedostateczne wykorzystanie komiksowego medium do pokazania wizji Herberta: wielkich statków Gildii, różnorodności planet, ogromu pustyń Arrakis. Publikacja kierowana raczej nie do wielbicieli tego uniwersum, ale do odbiorców, których jakoś wypadałoby zachęcić do pozostania w nim po obejrzeniu filmu Villeneuve’a… Przy czym i oni zdziwią się, dlaczego wszystko, oprócz niektórych ceremonialnych strojów, wygląda inaczej.

Jeśli Ród Atrydów ma być przystępnym, lekkim w odbiorze prequelem do książki, której jego odbiorca tak naprawdę nie zna, to mniej więcej spełnia swoją rolę. Jeśli miał na nowo odkryć estetykę ekranizacji Jodorowsky’ego, niestety nie nadąża za pierwowzorem. A jeśli miał być tylko zabawą, kapitalizowaniem nowej fali zainteresowania uniwersum Herberta, to zbyt dużo obiecuje okładką.

Nasza ocena: 6,7/10

Opowiadana zrywami, pełna ledwo zarysowanych postaci komiksowa adaptacja prequela Diuny. Rozszerza uniwersum, ale nie oddaje nastroju i ogromu wizji Diuny Franka Herberta.

Fabuła: 5/10
Bohaterowie: 6/10
Oprawa wizualna: 7/10
Wydanie i korekta: 9/10
Exit mobile version