Kung Fury
Neony, syntezatory i blichtr lat osiemdziesiątych to rzeczy, o które otarł się każdy, komu dane było skosztować cudownego w swej przaśności kina akcji klasy B. Nie ma co się oszukiwać, produkcjom tego typu daleko było do arcydzieł sztuki filmowej, a czasami nawet bardziej niż daleko. Niemniej, trochę tych tytułów wypłynęło na szerokie wody i tak czy inaczej, dla wielu pozostają one kultowe. Odnoszę wręcz wrażenie, że pewne pokolenia wręcz wychowały się na tym kinie. W końcu, któż nie marzył o umiejętnościach Stevena Seagala czy Jean Claude Van Damme’a…. Rzecz jasna nie tych aktorskich.
Nic zatem dziwnego, że wszystkie te szalone motywy wróciły do nas po czasie w formie gier czy filmów nawiazujących do epoki. Za jeden z najciekawszych hołdów dla lat osiemdziesiątych uważam film krótkometrażowy Kung Fury, który w idealny sposób zaserwował widzom próbkę szaleństwa kinematografii sprzed czterdziestu lat. Jest zatem mnóstwo kolorowych neonów, bohater-mściciel wprawiony w Kung Fu, białe Lamborghini Countach i… Laseraptor. Nie, nie pomyliłem się, w filmie pojawia się raptor o laserowym spojrzeniu, którym jest w stanie spopielić potencjalną ofiarę. Stwór ten jest jednym z najbardziej rasowych smaczków tej krótkometrażowej produkcji i w idealny sposób podkreśla absurdalność kina akcji klasy B. Właśnie za to należy mu się miejsce w naszej topce. – Mateusz Gruba