Nigdy nie byłam fanką anime czy japońskich produkcji filmowych – próby poznania ich kończyły się fiaskiem. Zbyt mocno absorbował mnie trudny język, więc większość uwagi poświęcałam napisom, podczas gdy fabuła i szata graficzna schodziły na drugi plan. Trzeba jednak podejmować nowe wyzwania, postanowiłam zatem, że pora zmierzyć się z kolejną oryginalną produkcją Netflixa, serialem Erased, którego akcja dzieje się w Kraju Kwitnącej Wiśni.
Satoru to samotnik obdarzony mocą Powrotu – dzięki niej potrafi cofać się w czasie, by zapobiec niebezpiecznym wydarzeniom. Chłopak nie wie do końca, jak nią sterować, a jej zasoby są najwyraźniej limitowane. Wrażenie tykającego zegara towarzyszy nam aż do dziesiątego odcinka, a napięcie potęgowane jest przez fakt, że na szali ważą się życia wszystkich niewinnych postaci, które z czasem, razem z bohaterem, rozpoznajemy jako bliskie i nam, i jemu.
Jednak sęk w tym, że sezon składa nie z dziesięciu, a dwunastu epizodów.
Tworzyć bańkę
Wykreowany przez autorów świat i jego stopniowo dostrzegana złożoność skutecznie zachwycały mnie przez większość seansu. Pojawiało się wiele niewiadomych oraz zwrotów akcji, odkryłam też w sobie zapalczywego detektywa, który bardzo personalnie traktował śledcze porażki.
Magia tej rzeczywistości tkwiła nie tylko w fabularnej grze z widzem, ale i w wizualnych czarach. Myśli bohatera uzupełniały obrazy stworzone przez konkretne kadry, nie odwrotnie. Same ujęcia ukazywały mi w emocjonalny sposób całą fabułę. Doceniam każdą niestandardową technikę przedstawiania konwersacji, która pokazała mi, że nie tylko Wes Anderson może rezygnować z kontrujęć i bawić się symetrią.

Kadr z serialu „Erased”
Formować mniejsze bańki
Ujęło mnie także poruszenie przez twórców serialu tematów trudnych, bowiem centralnym problemem jest niezawinione cierpienie dzieci. Nie była to jednak łzawa historyjka, gdzie opieka społeczna walczy z patologią w domu jednej z uczennic. Podkreślono odwagę młodych ludzi, biorących sprawy w swoje ręce, a następnie wciągających do działania dorosłych, którzy z kolei nie ignorują dziecięcych słów i obaw, lecz od razu działają. Przesłanie, że pomimo chorób oraz trudności przyjaźń i rodzina to jedne z najcenniejszych wartości, trafiło prosto w moje serce – i przez chwilę sprawiło, że poczułam się jak podczas oglądania Stranger Things.

Kadr z serialu „Erased”
BUM
Ostatnie dwa odcinki sprawiły, że magiczna bańka pękła, a napięcie budowane przez poprzednie epizody uleciało. Dawno nie byłam tak zła na twórców. To, co doceniałam, zostało mi sprzątnięte sprzed nosa. Zamiast opowiadania obrazem dostałam rozwałkowane dialogi podsumowujące wszystko, co do tej pory obejrzałam – przez powtórzenie ujęć i całych sekwencji, nawet kilkukrotnie, lub ponowne przywołanie słów bohaterów czy przedstawienie wniosków, które nasuwały się same i nie potrzebowały do tego tak dosłownej werbalizacji. Do dziesiątego odcinka mogłam pochwalić serię za nieprzewidywalność i skomplikowane puzzle fabularne.
Wyjścia zatem są dwa: należy albo zakończyć oglądanie w połowie przedostatniego odcinka, by uniknąć gniewu i rozczarowania, albo zobaczyć całość, lecz ostatnie długie minuty potraktować z wielkim przymrużeniem oka. Niemniej, szkoda byłoby całkiem skreślić Erased ze swojej serialowej listy, ponieważ jego wizualne aspekty mogą częściowo zrekompensować wspomniane mankamenty.