Komiksowa rzeczywistość
W platformówce Fury Unleashed dostajemy do przejścia aż trzy kolorowe tomy komiksów przedstawiające amazońską dżunglę, wojskową bazę nazistów i statek kosmiczny, a na koniec jeszcze czarno-biały szkicownik z nawiedzonym zamkiem. Plansze za każdym razem są generowane automatycznie przez algorytmy. Podobnie losowo wyłaniani są bossowie z paczki około czterdziestu dostępnych. Dzięki temu gra jest zawsze nieco inna. Czyni ją to ciekawszą, ale także trudniejszą, bo nie możemy sobie dokładnie wyćwiczyć mechanicznych ruchów potrzebnych do przejścia danego poziomu.
Mapa składa się z ramek komiksów, które możemy przemierzać w tradycyjny sposób, lub się między nimi teleportować (prawdopodobnie inspirację zaczerpnięto z Rogue Legacy), jeśli wcześniej odwiedziliśmy już dane lokacje i akurat mamy taką umiejętność. Dodaje to grze dynamiki, bo nie musimy ponownie kluczyć po wcześniej oczyszczonych terenach.
Dodatkowego komiksowego smaczku grze nadają charakterystyczne, graficzne onomatopeje wybuchów typu „Boom”, „Jebud” a także fakt, że jako punkty doświadczenia zbieramy kule tuszu. Typowe piguły wypadające z wrogów czy roztrzaskiwanych przedmiotów bardzo przypominają rozwiązanie z platformówki Dead Cells (jednej z gier, na których twórcy się wzorowali). W naszej strzelance mamy też inne zapożyczenia z niej, takie jak sposób poruszania postaci: przyśpieszenie, podwójny skok i miażdżenie przeciwników. Bardzo podobnie możemy również rozbudowywać bohatera po każdej jego śmierci. Co ciekawe, uzyskane punkty rozwoju można dowolnie rozdysponowywać między dostępnymi umiejętnościami przed każdą grą.
Postać, którą gramy, to Fury, główny bohater (bądź też bohaterka czy inny stwór, w zależności od tego, jaki wygląd wybierzemy w ustawieniach) komiksów Fury Unleashed fikcyjnego autora Johna Kowalskiego. Historia jego kryzysu twórczego towarzyszy nam jako swoiste przerywniki w zabijaniu wrogów. Widzimy telefon z jego wiadomościami pełnymi żalu i frustracji, a także pokrzepiające listy od fanów, które akurat przykrywają komiks, przez jaki przechodzimy. Co jakiś czas odwiedza nas także zagubiony Pan Bazgroł, o którym więcej nie zdradzę.
Szał zabijania i krew jako waluta
Tytułowa „uwolniona furia” nawiązuje również do istnego szału zabijania, w jaki nasz bohater musi wpaść, by osiągać comba w eliminacji wrogów. Szybkie wycinanie przeciwników uprzyjemnia nam energetyczna, narastająca muzyka rockowa skomponowana przez Adama Skorupę i Krzysztofa Wierzynkiewicza (twórców soundtracków do gier Wiedźmin, Bulletstorm i Shadow Warrior). By ekran nie opływał nam posoką podczas rzezi, możemy w ustawieniach wyłączyć widok krwi (choć i tak nie wygląda ona realistycznie, a bardziej komiksowo, więc nie jest mocno rażąca).
Comba są wręcz niezbędne do przejścia gry, bo sprawiają, że z pokonanych przeciwników wypadają kule leczące, co jakiś czas dają nam także dodatkową, chwilową osłonę. Ilość naszego życia jest tutaj bardzo istotna, ponieważ nie regeneruje się pomiędzy rozdziałami komiksów. Początkowo mamy jej niezbyt dużo i warto wtedy korzystać z transfuzji krwi dostępnej niekiedy na planszy, w zamian za zebrane żółte kule. Z czasem, w miarę jak zdobywamy punkty rozwoju, możemy zwiększyć nasze startowe HP w parametrach bohatera. Za cenę naszej krwi możemy też podpisać korzystne pakty z diabłem lub kupić dodatkowy rzadki ekwipunek od spotkanych wampirów. Osobiście korzystam z tego dość sporadycznie i na szczęście nie jest to jedyny sposób na zdobycie lepszej broni czy zbroi.
Indiana Jones na statku kosmicznym
Losowy ekwipunek znajdujemy na planszy dość często w kwadratowych rameczkach zwanych portalami. Z reguły są tam do wyboru dwie randomowe rzeczy z oręża lub części garderoby/zbroi. W grze mamy bardzo szeroki wachlarz broni palnej: pistolety maszynowe, strzelby, lasery, miotacz ognia, granatnik, jak i kosmiczną technologię, blastery, broń dusz, wyrzutnie mrocznej energii. Te bardziej zaawansowane odblokowujemy później.
Każda z nich ma swoją specyfikę: inną moc, zasięg, rozbryzg i szybkość oddawania strzałów, a niekiedy dodatkowe właściwości, jak podpalanie/zamrażanie, bądź też przywieranie pocisków do przeciwników lub powierzchni i wybuchanie z opóźnieniem. Jest więc dużo zabawy z zapoznawaniem się z nimi wszystkimi.
Oprócz spluw, otrzymujemy też duży wybór broni białej: maczety, miecz, kij baseballowy, maczugi czy nawet patelnię.
Są także granaty i supermoce – standardowo posiadamy umiejętność tymczasowego zamrażania wrogów widocznych na planszy, ale czasem możemy też znaleźć np. specjalne działko, które chwilowo przykleja się do sufitu i wspomaga nas dodatkowymi strzałami.
Zdobyty ekwipunek przechodzi z nami do kolejnych komiksów. Niestety nawet ten znajdowany na planszy nie jest stylistycznie powiązany ze światem, w którym aktualnie się znajdujemy. Możemy zatem walczyć przy użyciu kosmicznej technologii z azteckimi bogami, bądź też przemierzać bazę wojskową w rycerskiej zbroi czy stroju podróżnika, który właśnie wyszedł z dżungli. Choć oczywiście największy wpływ na naszą aparycję ma skórka bohatera, jaką dobierzemy w ustawieniach. Można zmieniać nie tylko płeć, kolor skóry czy włosów, ale także wcielić się w kościotrupa, robota, Cthulhu czy futrzanego zwierzaka (Furry).
Co ja klikam?
Co ciekawe, każdy rodzaj broni (palną, białą, granat) obsługujemy innym przyciskiem. Do tego dochodzi jeszcze aktywacja supermocy, sprint, klawisz akcji, zmiany broni oraz otwierania mapy, plus poruszanie się i branie wrogów na muszkę przy użyciu myszy. Ilość tych wszystkich pstryczków może być zatem dość problematyczna w grze kooperacyjnej, kiedy próbujemy grać przy użyciu padów. Z pomocą przychodzi nam wówczas automatyczne celowanie, które niestety zabiera połowę zabawy.
Opanowanie sterowania stanowi nie lada wyzwanie również w trybie solo. Mimo że gram już drugi tydzień i całość przeszłam już dwukrotnie, to nadal zdarzy mi się czasem przypadkowo upuścić granat przy otwieraniu mapy (na szczęście rani on tylko wrogów). Czego jeszcze nie lubię przy ich użyciu, to fakt, że przenikają przez cienkie podesty, okazjonalnie lądując już w innej ramce komiksu (czyli osobnej lokacji, gdzie nawet nie zabijają wrogów, a po prostu znikają). Dlatego najczęściej zostawiam je na bossów, którzy są na tyle duzi, że nie ma szansy, żeby w nich spudłować.
Motorykę możemy poćwiczyć w małych zadankach zręcznościowych, jakie niekiedy znajdujemy na planszy, gdzie dodatkowo wygrywamy fanty lub większą ilość tuszu, a także grając na niskim poziomie trudności, w którym jest możliwość modyfikowania poszczególnych parametrów, takich jak tempo gry czy wytrzymałość wrogów. Przyznaję, że właśnie dzięki temu tak szybko ukończyłam grę. Choć od małego jestem fanką hack’n’slashowych platformówek, to Fury Unleashed również dla mnie może stanowić wyzwanie. Zwłaszcza, gdy znienacka zewsząd pojawiają się przeciwnicy, jak zabójcze rośliny i pajęcze roboty wynurzające się ze ścian, czy uzbrojeni naziści wychodzący nagle z drzwi w tle. Są to momenty, w których trudno jest postawić gdziekolwiek nogę, by nie oberwać.
Dostępnych trybów trudności mamy aż cztery: Łatwy i Trudny (można je wybrać od początku) oraz Niesamowity i Legendarny (odblokowują się po przejściu całej przygody na kolejnych poziomach). Na każdym z nich możemy zdobywać nieco inne osiągnięcia na Steamie i zapisywać się w kolejnych rankingach, a takie odznaczenia są zawsze miłą motywacją do dłuższej gry. Szeroki wachlarz poziomów z pewnością zadowoli zarówno początkujących jak i bardziej zaawansowanych graczy.