Po przyjrzeniu się takim filmom jak Manos czy Szpon, wiemy już, że w latach 50’ bez problemu mogliśmy odszukać produkcje idealne do naszego cyklu. Czy po roku 1990, w czasach, w których mieliśmy spory postęp technologiczny, nadal da się odszukać kinowe perełki? Jak najbardziej! Przykładem tego może być, oparty na grze komputerowej, Mortal Kombat.
Choose your destiny
Każdy z nas zapewne słyszał o grze Mortal Kombat. Jest to typowa bijatyka stworzona w 1992 roku. Wybieramy sobie w niej bohatera i stajemy do walki z kolejnymi przeciwnikami, aż do przegranej lub wygrania całego turnieju. Produkcja zasłynęła przede wszystkim z krwawych zakończeń walk, w których latały kończyny i krew lała się gęsto, podczas tzw. „fatality”. Ponieważ produkt był bardzo popularny na rynku i miał wielu fanów, postanowiono na bazie tego sukcesu, w roku 1995, nakręcić film o tym samym tytule. Jego reżyserem został Paul W.S. Anderson, który wówczas dopiero zaczynał swoją karierę, a po latach odpowiadał za serię Resident Evil. W obsadzie znaleźli się Linden Ashby, Robin Shou, Bridgette Wilson-Sampras czy Talisa Soto. Jednym z najbardziej charakterystycznych aktorów był wcielający się w rolę Shang-Tsunga Cary-Hiroyuki Tagawa. Największą gwiazdą natomiast, znany z takich produkcji jak Nieśmiertelny, Greystoke: Legenda Tarzana, władcy małp czy Metro – Christopher Lambert.
Fight!
O czym jest Mortal Kombat? Oczywiście o walce dobra ze złem. Ale o czym mógłby być film oparty na bijatyce? Mamy tu co rusz sceny walk. W sumie to dobrze, ponieważ pojedynki w stylu Wejścia smoka, Power Rangers i Karate Kid prezentują się dużo lepiej niż dialogi i efekty specjalne. Ale do tego wrócimy. Prześledźmy scenariusz.
Zły czarnoksiężnik Shang-Tsung zabija brata głównego bohatera – Liu Kanga. Okazuje się, że wkrótce ma rozpocząć się turniej, odbywający się raz na pokolenie, w którym to najlepsi wojownicy z Ziemi mierzyć się będą ze sługami Imperatora. Oprócz wymienionego już Kanga, wezmą w nim udział m.in. Johnny Cage i Sonya Blade, a ich opiekunem zostaje bóg błyskawic i opiekun Ziemi – Thor! Znaczy, Rayden, który z nordyckim bogiem nie ma nic wspólnego. Trafiają na tajemniczą wyspę, gdzieś na granicy światów, na której to ma odbyć się turniej zwany właśnie Mortal Kombat. Poprzednie dziewięć Ziemianie przegrali, kolejna porażka oznaczać będzie, że naszą planetą zawładnie wspomniany zły Imperator. Poznajemy tu przybraną córkę wspomnianego władcy – Kitanę. Są też i wojownicy innych światów z zamrażającym wszystko Sub-Zero, potrafiącym przyciągać wrogów Scorpion i czteroręcznym, olbrzymim księciem Goro. Od tego momentu akcja skupia się już prawie tylko na walkach i omawianiu wciąż na nowo zasad turnieju. Przy okazji Shang-Tsung pochłania dusze zabitych, Cage rzuca mało śmieszne teksty, a Rayden pomaga swoim podopiecznym podsuwając im różnego rodzaju sprzęt i mówiąc zagadkami. Wreszcie zły czarnoksiężnik porywa Sonyę do Zaświatów, gdzie bóg piorunów pójść nie może. Liu Kang i Johnny ruszają więc sami, pokonują Reptile, odnajdują Kitanę i wreszcie uwięzioną Sonyę. Kang wyzywa zabójcę brata na pojedynek, pokonuje go, uwalnia dusze poległych, wszyscy radośnie wracają na Ziemię, gdy nagle pojawia się Imperator (a raczej jego hologram nad świątynią mnichów) i… na tym koniec.
You will never win!
Mortal Kombat ma prosty scenariusz. Najbardziej zawiłe są w nim pojawiające się nagle, zupełnie nowe zasady turnieju I przepowiednie Raydena, na temat tego jak pokonać złych. Z czasem zasady te się powtarzają lub zmieniają. Najczęściej wyglądają jakby ktoś właśnie stwierdził, że w tej chwili będą pasować idealnie, więc trzeba je wprowadzić. Zasady z rękawa na potrzebę chwili – jak ich nie kochać? Ale to tylko jeden z powodów, dlaczego ten film trafił do naszego cyklu. Kolejnym są denne dialogi. Jak już wspomniałem – teksty powtarzają się co jakiś czas. Poza tym wyglądają na pisane na kolanie. Dostajemy też mnóstwo niezbyt zabawnych żartów Johnny’ego Cage, które skupiają się głównie na próbie podrywania kobiet i pokazywaniu, jakiż to on jest wspaniały. Bo wiecie, Cage, to świetny aktor z którego ostatnio szydzi prasa, więc musi się pokazać. Kwestie mówione wyglądają więc źle. Nic dziwnego, film skupia się przecież na walce, nie na gadaniu. Co jeszcze? Bohaterowie są tak słabi jak ich dialogi. Liu Kang obwinia się za śmierć brata, chce go pomścić i mu się to udaje. Kitana jest… po prostu jest i już. O naszym zabawnym aktorze już wspominałem. Rayden pokazuje, że umie wywołać małą błyskawicę z palca albo w oczach, mówi zagadkami i tyle. Sonya Blade jest jednak najgorsza. To policjantka, pewna siebie, ambitna, potrafiąca walczyć, strzelać i łamać kręgosłupy. Jest twarda, niedostępna i nagle zmienia się w bezbronną, porwaną księżniczkę. Umie zabić, by po chwili wołać o pomoc, gdy zły czarnoksiężnik wygina jej rękę za plecami. Jej przemiana poszła w złą stronę. Choć może takie było zamierzenie twórców – zrobić odwrotnie niż wszędzie indziej? Najlepiej w zestawieniu wypada Shang-Tsung. Jego mimika twarzy gdy mówi słynne Your soul is mine! czy Finish him! jest przekomiczna. Cała postać jest tak przerysowana, a grający go Tagawa tak idealnie pasuje do postaci, że nie sposób go nie uwielbiać.
I wreszcie kwintesencja naszego filmu – efekty specjalne. Fakt, nie są one tak okropne jak chociażby w Szponie, ale i tak wołają o pomstę do nieba. A przy okazji wywołują uśmiech politowania na twarzy. Przypomnę, że film miał premierę w 1995 roku, w tym samym, gdy na ekrany kin trafiły chociażby Jumanji, Apollo 13, Kacper czy Batman Forever. Jedne z nich były lepsze, inne gorsze, ale każdy miał całkiem niezłe efekty specjalne. Tymczasem Mortal Kombat bliżej do filmu Godzilla kontra Destruktor niż któremukolwiek z wyżej wymienionych. Póki oglądamy wyspę czy klasztor mnichów wszystko jest w porządku. Tragicznie wyglądają Zaświaty, okropny jest Scorpion gdy jego głowa zmienia się w czaszkę, ohydnie wygląda Reptile przed przemianą w człowieka, a zwieńczeniem wszystkiego jest Goro. Wspomniany już czteroręki osobnik jest kukłą, prawdopodobnie na sznurkach, sztuczną i niedopracowaną. Jego usta poruszają się głównie w górę i w dół, więc gdy coś mówi, widać, że to tylko dubbing i to słaby. Porusza się niezgrabnie i niezbyt przekonywująco bije się z przeciwnikami. Ale przy okazji daje widzowi mnóstwo powodów do śmiechu.
Flawless Victory!
Czy Mortal Kombat jest filmem złym? Oczywiście, że tak. 18 milionów dolarów budżetu to nie majątek, ale za te pieniądze twórcy mogli się bardziej postarać. Gra aktorska jest drętwa, dialogi nudne, efekty specjalne okropne, a fabuła momentami niezbyt spójna. Trudno jest się jakoś przywiązać do któregokolwiek z bohaterów. No może za wyjątkiem Shang-Tsunga, ale on jest przecież zły, więc powinniśmy go nie lubić. Sceny walk, rodem z filmów Kung-fu, są niezłe, ale oglądamy je non-stop i nie uratują filmu. Plus za to, że ładnie odtworzono stroje Sub-Zero czy Scorpiona, ale to też niezbyt wiele. Podsumowując – to jest film zły, ale dobry. Warto do niego usiąść i obejrzeć. Opisana całość pozwala widzowi pośmiać się, odprężyć i dobrze bawić. Tak jak przy Planie dziewięć z kosmosu czy Manosie, tak i tu nie brakuje komicznych scen, wpadek i niedorobionych efektów. A jeśli oglądaliście ten film w dzieciństwie i pamiętacie, że był fajny, tym bardziej warto go sobie przypomnieć. Może nieco zepsuje wspomnienia, ale da to nowe spojrzenie na tytuł. Polecam każdemu taki zabieg. I nie zapomnijcie przypomnieć sobie tej wspaniałej piosenki z filmu!
Pozdrawiam,
Nostalgeek

źródło: wifflegif.com
PS Pamiętam, że powstała kontynuacja o tytule Mortal Kombat: Unicestwienie. Obejrzałem ten film, by dodać go później do naszego cyklu, ale wtedy ten cykl musiałby się nazywać Filmy tak złe, że aż… po prostu złe.
Ja go ceniłem na trójkę i w końcu natrafiłem na recenzje która się wychwala filmu 🙂 Cóż zamiast skupić się na walkach, skupiono się na ratowaniu księżniczki kompletnie to niepotrzebne, cóż liczę że reboot będzie bardziej mięsisty bo reboot to dla mnie niestety bajeczka ):