Kasia Opara: Kiedy w Pana życiu pojawił się pomysł na wybór zawodu dziennikarza?
Mariusz Sobkowiak: Z zawodu jestem księgowym i to mój sposób zarabiania na chleb z odrobiną masła (przez galopującą inflację, ta odrobina zmienia się coraz bardziej w odrobinkę, że pozwolę sobie na ten komentarz do obecnej rzeczywistości ekonomicznej). Nigdy nie czułem się dziennikarzem i takiego słowa bym unikał, ale redaktor, publicysta, pisarz, wydawca, to określenia dużo mi bliższe i bardziej zgodne z tym czym się zajmuje jako hobby. Przynosi mi to też trochę grosza, ale nie jest to na pewno moje podstawowe źródło utrzymania czy zawód w sensie ścisłym. To całe pisanie, redaktorowanie i wydawanie lokalnych magazynów fantastycznych to chyba właśnie odskocznia od zawodu księgowego. Ludzi na spotkaniach autorskich zwykle bawi ten kontrast pomiędzy moją pracą jako specjalista do spraw rachunkowości, a pisaniem i wydawaniem fantastyki. W księgowości wszystko musi być sprowadzone na ziemię, cyferki muszą się zgadzać, wyobraźnia nie jest tutaj najlepszym doradcą. Wyobraźnię zaś mam sporą i chyba dlatego piszę i wydaję fantastykę, aby dać jej upust po wypełnianiu zeznań podatkowych i sprawozdań finansowych. Wyobrażasz sobie opowiadanie fantastyczne o pracy księgowego? To jest wyzwanie! Chyba mam pomysł na kolejny tekst.
K.O.: Na początku Pana kariery zawodowej, co Pana bardziej fascynowało? Dziennikarstwo czy pisanie książek?
M.S.: Zaczęło się od pisania opowiadań fantastycznych. Wydawały je niszowe strony i czasopisma fantastyczne, takie jak reaktywowana niedawno „Brama”. Jako że od zawsze pochłaniałem masę książek i szlifowałem swój własny warsztat pisarski powodowało to wielką wewnętrzną potrzebę tworzenia tekstów, którymi mógłbym dzielić się ze światem. Potrzeba ta była jednak większa niż możliwości lokalnego środowiska fantastycznego i całej fandomowej blogosfery i któregoś razu, raczej dla żartu zaproponowałem w kręgu znajomych, abyśmy stworzyli własne czasopismo fantastyczne. W pełni lokalne, w którym znajdą się pisane przez twórców z naszego miasta opowiadania i prace graficzne. Ta myśl kiełkowała, aż wydała owoc w postaci wniosku konkursowego do miasta Gorzów Wielkopolski o dofinansowanie wydania magazynu fantastycznego. Szalony pomysł, w którym zupełnie nie mieliśmy doświadczenia. Coś, co nie powinno się było udać. Ku mojemu zaskoczeniu miasto postanowiło przyznać nam fundusze. Tak, pięć lat temu, zaczęła się przygoda z Gorzowskim Magazynem Fantastycznym „LandsbergON” (www.landsbergon.pl). Zanim poszły kolejne, gdyż pomysł przyjął się w innych miastach, a ja zanim się zorientowałem co właściwie się dzieje zostałem redaktorem naczelnym magazynów fantastycznych wydawanych w Gorzowie Wielkopolskim, Opolu i na całe województwo wielkopolskie (czyli odpowiednio „Imaginarium Opolskie” i „Imaginarium Wielkopolskie”). Jeszcze w tym roku dołączyć mogły dwa kolejne miasta, ale fundusze, które nam zaproponowali nie pozwoliłyby na wydanie dobrych jakościowo czasopism. W naszej redakcji obowiązuje zaś zasada, że albo robimy coś najlepiej jak się da, albo w ogóle, więc musieliśmy tym dwóm miastom podziękować. Liczymy na to, że nasze fantastyczne imperium będzie zaś rozrastać się o kolejne miasta i kolejne tytuły. Dla porządku wspomnijmy jeszcze, że poza wydawaniem lokalnej fantastyki jestem też redaktorem półrocznika o charakterze społeczno-kulturalnym, p.t. „Młody Obywatel”. Jest to pierwsze czasopismo w naszym kraju tworzone wyłącznie przez ludzi młodych i poruszające ważne dla nich sprawy. Wszystkie nasze wydane do te pory czasopisma fantastyczne cieszyły się dużym zainteresowaniem i zbierały świetne recenzje na portalach zajmujących się fantastyką. Spełniając swoje marzenie w 2021 roku napisałem i wydałem swoją pierwszą powieść fantastyczną „Opowieści z czasów zarazy”, która cieszy się ciepłym przyjęciem, zarówno przez czytelników, jak i recenzentów i została nominowana do najważniejszej regionalnej nagrody literackiej. Zaczęło się więc od pisania i nigdy z niego nie zrezygnowałem, ale większość mojego czasu zajmuje obecnie pełnienie funkcji redaktora naczelnego i wyszukiwanie, promowanie i wydawanie młodych lokalnych autorów fantastyki. W każdym numerze naszych magazynów wydajemy jakiegoś debiutanta, który do tej pory nie pokazywał swoich dzieł publicznie i to zawsze sprawia mi ogromną radość. Przyznam szczerze, że jestem nieco zawiedziony obecną mainstreamową fantastyką, jaką się pisze i wydaje w naszym kraju (dotyczy to też publikowanych opowiadań). Przekonałem się, że prawdziwe perły są schowane w szufladach lokalnych autorów o nieznanych (jeszcze) nazwiskach i jestem gotów bronić tezy, że wydawane przez nas magazyny są dużo lepsze od wielu komercyjnych wydawnictw.
K.O.: Czy łatwo być redaktorem naczelnym? Jakie niesie to za sobą obowiązki? Czy można to nazwać pracą na pełny etat?
M.S.: Jako redaktor naczelny jesteś odpowiedzialny za końcowy rezultat. Dostając skorygowane teksty możesz jeszcze zwrócić się z prośbą o poprawki do korektora, widząc graficzne niedociągnięcia możesz porozmawiać z grafikiem, ale gdy zaakceptujesz czasopismo do druku to odpowiedzialność za całość spoczywa na tobie. Za wszelkie błędy czy pomyłki zawsze brałem odpowiedzialność na siebie. To stresujące, ale trzeba kontrolować każdy etap wydawania pisma. Ufam moim ludziom, bo to świetni specjaliści, ale błędy zdarzają się każdemu i trzeba umieć wziąć je na klatę i to też obowiązek naczelnego. Muszę wiedzieć co nieco o każdym etapie wydawania pisma, od zdobywania funduszy, przez rekrutację zespołu, nabór i redakcję tekstów, ich korektę, kwestie graficzne, negocjacje z firmami, aż po kolportaż. To coś czym trzeba żyć, tym bardziej jeśli macie sztywne terminy narzucone przez fundatorów pisma, nie możecie czegoś odłożyć na później, gdy pojawią się kłopoty z drukiem, składem, czy niesfornym autorem, który w ostatniej chwili postanowi coś zmienić. Jest to ciężka praca, którą dawno bym rzucił, gdyby nie satysfakcja jaką daje końcowy efekt, wydanie czegoś tak genialnego jak kolejny numer lokalnego magazynu fantastycznego. Tworzonego z sercem, przez pasjonatów.
K.O.: Czy jako redaktor naczelny musi Pan podejmować dużo trudnych decyzji? Czy w Pana pracy potrzebna jest „żyłka” do biznesu?
M.S.: Słowo „biznes” jest tutaj jak najbardziej na miejscu, ale nie w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Na wydawaniu naszych magazynów fantastycznych nie zarabiamy (a to jest cel każdego biznesu sensu stricto), gdyż kolportujemy czasopisma całkowicie nieodpłatnie, ale musimy dbać o „biznesowe” części naszej działalności, jako redakcji. Oznacza to, po pierwsze, że musimy znaleźć źródło finansowania naszych działań. Jako prezes prężnie działającego Stowarzyszenia na rzecz Innowacji Społecznych NOVUM, mając doświadczenie w pisaniu wniosków konkursowych i zdobywaniu grantów, zaproponowałem, abyśmy brali udział w konkurach ofert w lokalnych samorządach i postarali się pozyskać tą drogą środki na wydawanie czasopism o fantastyce. To jest jeden z powodów, dla których „lokalność” naszych wydawnictw jest dla nas tak ważna. Pisanie wniosku projektowego niewiele różni się od tworzenia biznesplanu. Musimy stworzyć przekonujący wniosek, który oczaruje komisję konkursową i zawierać będzie realny kosztorys przedsięwzięcia. Nie jest to łatwe, gdyż kolejny „biznesowy” element naszej działalności to negocjacje z firmami. Jeśli samorząd uzna, że nasz pomysł na stworzenie lokalnego czasopisma jest na tyle dobry, że postanowi przyznać fundusze, nie oznacza to pełnego triumfu. Najczęściej przyznana kwota jest znacząco mniejsza niż ta, którą przedstawiliśmy w kalkulacji. Z tego też powodu dużą część dokładamy z naszych własnych kieszeni, bo, no cóż, kochamy to co robimy, i pozyskujemy w formie darowizn od naszych sympatyków. Końcowy efekt i tak daleko odbiega od naszego zapotrzebowania i tu przechodzimy do etapu negocjacji. W czasie pięciu lat wydawania trzech lokalnych magazynów fantastycznych czterokrotnie zmienialiśmy drukarnię, która przygotowywała nasze pismo. Niestety fundusze, którymi dysponujemy są dalekie od stawek proponowanych na rynku komercyjnym. Druk kosztuje. Moją rolą jako naczelnego jest utrzymywanie kontaktu z firmami poligraficznymi i przekonywanie, żeby spuścili trochę z ceny. Na szczęście trafiliśmy w końcu na drukarnię, która negocjuje z nami indywidualne stawki, wiedząc, że dzięki temu mają w nas trwałego klienta. Nie ukrywamy jednak, że koszty, czyli właśnie całe te „biznesowe” sprawy, są naszym największym wrogiem. Robimy co możemy, czasem zmniejszając liczbę egzemplarzy, czy rodzaj papieru, aby móc zmieścić się w budżecie. Ludzie, którzy nie siedzą w branży nie wiedzą, że większość papieru na gazety i książki w naszym kraju importujemy, gdyż lokalne papiernie przerzuciły się dawno na rynek opakowań. Kryzys w Chinach powoduje więc, że brakuje papieru, terminy się przesuwają, a koszty niebotycznie rosną. Oczywiście moglibyśmy skończyć na wydawaniu pisma wyłącznie w Internecie, ale nie chcemy tego. Mnóstwo, jeśli nie większość znanych fantastycznych zinów wychodzi wyłącznie w formie cyfrowej. My jednak kochamy papier, fizyczny, wręcz intymny kontakt z magazynem. Dlatego też staramy się, żeby każde wydanie było także pięknym przedmiotem, który przyjemnie jest mieć na półce. Nie da nam tego żaden ebook. Dopóki możemy będziemy wydawać na papierze. A to rodzi koszty, więc jako naczelny muszę mieć w sobie żyłkę „biznesmena”.
K.O.: Publikacja opowiadań w „LandsbergON” to genialny pomysł, umożliwiający młodym twórcom i amatorom pokazanie swoich prac światu. Ile prac jest branych pod uwagę do jednego numeru półrocznika? Na jakiej podstawie opowiadania do niego trafiają? Jakie są kryteria wyboru?
M.S.: Do każdego numeru naszych czasopism fantastycznych prowadzimy otwartą rekrutację. Każdy może przysłać nam swój tekst lub grafikę i tak zdobywamy autorów. Ze względu na to, że finansują nas lokalne władze, które są zainteresowane tym, aby nasz magazyn skupiał lokalnych twórców musieliśmy jednak wprowadzić kryterium związku autora z daną miejscowością. Wydajemy w tym momencie lokalnych autorów z Gorzowa, Opola i Wielkopolski, czyli tam, gdzie mamy swoje magazyny. Ilość dzieł, które ostatecznie trafią do numeru zależy od wielu czynników, ale krytyczna jest zawsze dostępność miejsca, czyli długość tekstów i liczba stron. Niejednokrotnie powoduje to spory w redakcji, gdy nie możemy zmieścić wszystkiego co byśmy chcieli. Każdy z redaktorów ma inne gusta. Ostatecznie rozstrzygamy wszystko demokratycznie, czyli przez głosowanie. W przypadku Gorzowskiego Magazynu Fantastycznego „LandsbergON” każdy numer jest tematyczny. Od horroru, przez dzieła poświęcone określonemu twórcy, np. Stanisławowi Lemowi, po mitologię słowiańską. Pierwszym kryterium w tym przypadku jest więc zgodność dzieła, które otrzymujemy z tematyką numeru. Kolejny krok to warstwa językowa dzieła. Jeśli pojawiają się tam błędy to możemy naprawić je przy korekcie, ale jeśli coś jest językowo nie do uratowania to odpada w przedbiegach. Ostatecznie pomysł, czyli o czym jest dany tekst. Jeśli opowiada o niczym, nie ma nic ważnego do przekazania odpadnie nawet jeśli jest pięknie napisany. To wszystko sprawdzają wstępnie redaktorzy oceniający. Jako redaktor naczelny siadam już tylko do tych tekstów, które przejdą przez ich sito. I nad tymi ostatecznie tekstami często już całkowicie samodzielnie lub z pomocą mojego wspaniałego zastępcy Kamila Kwiatkowskiego pracuję, redaguję, skracam. Do numeru trafia około 6-7 opowiadań i kilka stron kolorowych grafik. Wiele dobrych tekstów, które nie mieszczą się w numerze publikujemy w kolejnych wydaniach, więc nie trzeba się martwić, jeśli tekst od razu się nie ukaże.
K.O.: Ile osób potrzeba, by taki projekt sprawnie działał? Czy według Pana da się prowadzić pismo w pojedynkę?
M.S.: Wydawanie czasopisma, jeśli chcemy do tego podejść na poważnie, to multidyscyplinarne zadanie. Wszak, żeby powstał każdy numer potrzebny jest korektor, który sprawdzi wszystkie teksty pod kątem językowym, grafik, aby przygotował szatę graficzną i złożył magazyn, osoba o zdolnościach informatycznych, jeśli zależy nam na wydawaniu pisma w sieci i cały zespół redaktorów znających się co nieco na fantastyce (jeśli taki jest profil czasopisma), którzy będą sprawdzać nadsyłane opowiadania, dokonywać w nich zmian i decydować o publikacji. Chcąc wydawać magazyn w wersji papierowej nie obejdzie się bez kosztów finansowych, więc potrzebujemy też kogoś, kto będzie odpowiedzialny za zdobywanie funduszy. Nie zapominajmy też o kolportażu, gdyż po to wydajemy czasopismo, aby dotarło do odbiorców, więc ktoś musi egzemplarze zapakować i dostarczyć do adresatów (kolejne koszty finansowe). Sporo pracy, jeśli miałby się tym zajmować jeden człowiek. Nie wykluczam, że są wśród nas tacy wszechstronnie uzdolnieni supermeni, ale nie potrafię wyobrazić sobie zrobienia tego wszystkiego w pojedynkę. Dlatego też przy wydawaniu naszych magazynów fantastycznych, takich jak Gorzowski Magazyn Fantastyczny „LandsbergON”, Opolski Magazyn Fantastyczny „Imaginarium Opolskie”, czy Wielkopolski Magazyn Fantastyczny „Imaginarium Wielkopolskie” pracuje cały sztab wspaniałych ludzi. Pasjonatów, geniuszy, no i dobrze, może trochę szaleńców, ale jeśli ktoś nie ma w sobie odrobiny szaleństwa to nie robiłby czegoś takiego. Bez nich osiągnięcie celu, jakim jest wydawanie wysokojakościowych lokalnych magazynów fantastycznych, nie byłoby możliwe. Oczywiście w takich małych redakcjach jak nasza, wiele funkcji jest pełnionych przez jedną osobę i najczęściej non-profit, jak w moim przypadku, jako redaktora naczelnego, gdzie ode mnie zależy zdobycie funduszy na wydanie magazynu, znalezienie autorów, redakcja tekstów, promocja w mediach, rekrutacja ekipy specjalistów, dystrybucja magazynów i koniec końców sprawozdanie całości naszym fundatorom, którzy sfinansowali wydanie pisma.

Prezentacja drugiego numeru „Imaginarium”
K.O.: To temat bardzo mi bliski, bo sama chciałabym być w przyszłości dziennikarką i jednocześnie pisać powieści fantasy. Jak udaje się Panu łączyć te zawody czasowo i organizacyjnie?
M.S.: Z racji tego, że jako redaktor czasopism zajmuję się fantastyką i sam również piszę fantastykę te światy się przenikają. Oczywiście jest jeszcze wydawanie gazety społeczno-kulturalnej „Młody Obywatel”, gdzie tej fantastyki już nie ma, ale pisząc fantastykę trzeba mieć sporą wiedzę dotyczącą zachodzących zjawisk społecznych. Jak możemy stworzyć od podstaw wiarygodny świat, jeśli nie interesujemy się światem jako takim? Tym bardziej w moim przypadku, gdy moje pisarstwo skupia się w dużej mierze na fantastyce socjologicznej, to zainteresowanie światem wokół nas pozwala uzupełniać pisarski warsztat. Poza fantastyką i redagowaniem tekstów w swoich magazynach publikuję również artykuły w czasopismach dotyczących przemocy w rodzinie czy pomocy społecznej (z wykształcenia jestem pedagogiem pracy socjalnej), a w tym roku otrzymałem fundusze od województwa lubuskiego na stworzenie internetowego radia młodzieżowego, w którym mamy poruszać sprawy dotyczące młodych ludzi z naszego regionu. Dla mnie te światy fantastyki i zainteresowania oraz opisywania rzeczywistości społecznej zawsze się przenikały. Jedno nigdy nie wyklucza drugiego. Oczywiście inną kwestią jest czas, który trzeba na to poświęcić. Kiedyś dużo więcej pisałem. Dziś większość czasu zajmuje mi wspieranie innych autorów, odnajdowanie debiutantów, wydawanie dzieł innych. Jedno i drugie daje mi mnóstwo satysfakcji, frajdy i poczucie spełnienia, zarówno jako literat jak i społecznik.
K.O.: Co według Pana odgrywa najważniejszą rolę przy pracy nad powieścią?
M.S.: Po pierwsze, najważniejszy jest pomysł. Po drugie, pomysł. A po trzecie, pomysł. Nie zaszkodzi też dobry warsztat pisarski, który jednak jest zależny od naszej ciężkiej pracy, doświadczenia, jakie zdobyliśmy pisząc różne pomniejsze utwory i wprawki i dopiero, gdy taki posiadamy możemy w ogóle myśleć o siadaniu do pisania powieści. Nie bez powodu kładę tak duży nacisk na dobry pomysł. Wynika to z mojego doświadczenia jako redaktora naczelnego magazynów fantastycznych. Muszę zwrócić uwagę na to, że większość tekstów, które do nas wpływają jest pozbawiona jakiegoś szerszego zamysłu. Czytając takie opowiadania zastanawiam się po co autorzy je napisali, czy mieli coś do przekazania czytelnikowi. Wiele nawet świetnych warsztatowo, pięknych językowo opowieści, z doskonale zobrazowanym światem cierpi na brak pomysłu. Choć napisane są pięknie to treściowo są o niczym, sprawiając wrażenie efektownych wydmuszek. Po ich lekturze mam wrażenie, że autorzy nie mieli nic do przekazania, ale widząc zbliżający się termin zakończenia przyjmowania zgłoszeń napisali tekst o niczym, nawet jeśli językowo nie ma się do takiego dzieła zastrzeżeń. Na świecie jest całe mnóstwo książek i jeszcze więcej opowiadań. Nie zdołamy przeczytać wszystkiego. Byłoby wspaniale, gdyby więc ograniczyć ilość względem jakości. Początkującym pisarzom, niezależnie od tego, czy miałaby to być powieść, czy opowiadanie od serca radzę, aby siadali do pisania dopiero, gdy czują, że mają coś do przekazania. Pisanie na siłę, gdy nie ma niczego, co chcielibyśmy opowiedzieć nie ma sensu. Oczywiście da się stworzyć spójną treściowo i być może nawet piękną językowo historię, ale bez pomysłu będzie ona pusta i pozbawiona znaczenia. Pisarz powinien siadać do pisania wtedy dopiero, gdy czuje wewnętrzny przymus pisania. Gdy w jego głowie zrodził się pomysł i rozpiera go wręcz konieczność podzielenia się tym pomysłem ze światem. Najlepsze teksty wyskakiwały z mojej głowy niemalże od razu w pełni uformowane. Pojawiał się pomysł i odczuwałem, że muszę podzielić się nim ze światem. Pomysł ten nie musi dotyczyć jedynie samej treści, ale może to być także koncepcja nowatorskiej formy. W opowiadaniu „Błąd pierwotny” cała idea tej historii zaczęła się od pomysłu by napisać opowiadanie o podróżach w czasie, ale dziejące się od końca, wstecz linii czasu. Z każdym kolejnym etapem cofaliśmy się do początku historii. Pomysł wydał mi się na tyle ciekawy, że czułem przymus jego realizacji. Jak stworzyć ciekawą historię, gdy znamy już jej zakończenie? Wprawdzie niektóre opowieści pokazują nam koniec, albo przynajmniej mydlą nam oczy, że poznaliśmy koniec i chcemy wiedzieć co do tego doprowadziło, ale dalej historia toczy się już linearnie zgodnie ze strzałką czasu. W tym opowiadaniu chciałem zaś z każdym jego fragmentem cofać się coraz bardziej w przeszłość. Ukazany na samym wstępie koniec, był rzeczywistym końcem i to definitywnym, bo samobójczym, nie miałem zamiaru oszukiwać czytelnika (choć czasem to lubię, bo czemu nie wykorzystać elementu zaskoczenia). Byłem ciekaw czy da się w ten sposób opowiedzieć wciągającą historię, która na dodatek będzie miała sens. Żyjemy wszak w świecie przyczynowo-skutkowym, a w tym opowiadaniu poznajmy najpierw skutki i cała ciekawość skupia się na dociekaniu ich przyczyny. W ten sposób połączyłem treść opowiadania (podróże w czasie), z jego łamiącą linearny czasowy schemat formą. Dopiero mając w głowie ten pomysł siadłem do pisania. Czasem impuls do pisania może być zupełnie inny niż nam się początkowo wydaje. Gdy wspólnie w redakcji ustaliliśmy tematykę dziewiątego numeru „LandsbergONu” (mitologia słowiańska), usiadłem do pisania, gdyż od razu przyszła mi do głowy historia o starożytnym rytuale naszych przodków, o którym nie zachowały się żadne wzmianki, prócz enigmatycznych legend i ludowych zabaw. W literaturze naukowej było to zaledwie kilka wzmianek u Gieysztora, w jego „Mitologii Słowian”. Rytuał dotyczący składania ofiar z ludzi, który dziś nasze dzieci powtarzają w formie zabawy, czy może być coś bardziej zdumiewającego? Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, czy taki obyczaj miał w ogóle miejsce i uznałem, że to jest właśnie mój pomysł. Mam coś do przekazania światu. Dopiero, gdy skończyłem pisać „Posłańców” uświadomiłem sobie, że zupełnie nieświadomie stworzyłem tekst o pożegnaniu z ojcem. Kilka miesięcy po tym jak zmarł mój ojciec, z którym nie miałem szansy się pożegnać. Nie było to moim celem podczas pisania i zdumiała mnie oczywistość tego odkrycia. Okazało się, że jest to tekst o Czymś Ważnym, co chciałbym przekazać światu, ale jednocześnie o czymś zupełnie innym niż sam myślałem. Jeśli już mamy wyrobiony warsztat (a bez warsztatu nie ma co siadać do pisania czegokolwiek co chcielibyśmy pokazać publicznie) to pomysł jest wszystkim. Nie ma nic gorszego niż świetnie napisania historia o niczym, albo dobra książka, która powiela po raz setny ten sam obecny od dawna w literaturze schemat.
K.O.: Jakie to uczucie, kiedy wydaje się powieść? Ulga, stres, a może duma? Miał Pan ochotę pokazać ją całemu światu?
M.S.: Pisanie jest ciężką pracą, szczególnie, gdy ścigają nas terminy i grantodawcy, którzy wyłożyli fundusze na wydanie powieści. Gdy ją skończyłem przez długi czas nie napisałem już ani zdania. Czułem się wypompowany i czułem ulgę, że się udało. Jeśli ktoś po pisaniu czuje, że nie jest wykończony psychicznie i fizycznie, to albo napisał fraszkę, albo po prostu zły tekst. Pisarz powinien kończyć pisanie tak zmęczony jak rolnik schodzący z pola. Tylko wtedy jestem w stanie uwierzyć, że ktoś przyłożył się do pisania. Praca to praca i trzeba się z tym liczyć. Dlatego ulga była pierwszym co mi towarzyszyło, gdy w końcu skończyłem powieść. Pamiętajmy, że po jej napisaniu było jeszcze sporo poprawek zgłaszanych przez beta-czytelników i przede wszystkim konsultanta historycznego powieści. Pan Jan Zalewski wysyłał mi ostatnie uwagi jeszcze w Dzień Wszystkich Świętych, co świadczy o Jego ogromnym zaangażowaniu i ciężkiej pracy jaką włożyliśmy w powieść. W pewnym momencie musieliśmy skończyć z poprawianiem, bo nie zdążylibyśmy ze składem i drukiem, ale efekt jest więcej niż zadowalający. Ulga i radość pojawiają się po ostatecznym zaaprobowaniu kształtu powieści. Mamy przed sobą nasze dziecko i widzimy (mam nadzieję), że jest piękne. Stres pojawia się potem, gdy przychodzi nam pokazać to dziecko światu. Pisanie może pełnić rolę autoterapeutyczną i rozumiem ludzi, którzy piszą do szuflady, ale dla mnie pisanie zawsze jest nieodłącznie związane z przekazywaniem czegoś innym ludziom, dlatego wszystko co było pisane z takim zamierzeniem pokazuję światu (jeśli oczywiście uznam, że jest już gotowe, ale nigdy nie piszę do szuflady nie mając zamiaru tego w końcu pokazać). W literaturze od zawsze istniał pisarz i czytelnik. Akt pisania i czytania są ze sobą nieodłącznie związane. Wychodząc z założenia, że piszę, aby opowiedzieć coś światu oczywiście chciałem, aby powieść dotarła do jak największej rzeszy ludzi. No i nie zapominajmy, że tego oczekiwali też ode mnie fundatorzy wydania powieści, czyli w tym przypadku moje miasto Gorzów Wielkopolski. I tu pojawia się stres. Jak odbiorą powieść recenzenci? Czy spodoba się czytelnikom? Czy ludzie będą nią w ogóle zainteresowani? Mówiąc skrótowo i tylko trochę żartem, po co to wszystko? Jeśli ktoś nie odczuwa stresu przy pokazywaniu swojego dzieła światu to znaczy, że nie jest z tym dziełem szczególnie związany. Chcemy, żeby ludzie uznali nasze „dziecko” za piękne, a przy najmniej wartościowe. Na szczęście w przypadku mojej książki „Opowieści z czasów zarazy” wszelkie obawy okazały się płonne. Czytelnicy byli tak chętni na otrzymanie książki (którą kolportowałem za pośrednictwem lokalnych bibliotek, muzeum i urzędu miejskiego), że niestety nie wszyscy się załapali. Na szczęście powieść jest dostępna w formie cyfrowej na www.opowiesci.fam.org.pl i kto nie zdobył wersji papierowej może poznać tę historię w ten sposób. Egzemplarze książki dostępne w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej w Gorzowie są, no cóż, stale niedostępne, gdyż zainteresowanie ich wypożyczeniem jest większe niż ich ilość. Recenzje, które ukazały się w Internecie okazały się niezwykle przychylne. Co więcej recenzenci pokazali w swoich tekstach, że rozumieją przesłanie mojej książki, czyli to, co tak naprawdę chciałem nią opowiedzieć, a to było dla mnie bardzo ważne. Ukoronowaniem było nominowanie mojej powieści do najważniejszej literackiej nagrody w regionie, czyli Lubuskiego Wawrzynu Literackiego. Nominowano jedynie trzy powieści z kilkudziesięciu napisanych przez autorów z całego województwa lubuskiego. Ludzie spojrzeli na moje „dziecko” i uznali, że jest dość piękne. Wtedy chyba po raz pierwszy poczułem dumę. No dobra, może jeszcze kiedy jeden z tegorocznych maturzystów napisał mi, że powołał się na moją powieść w swojej maturalnej rozprawce. Nigdy nie czułem się obiektem zainteresowania lokalnej elity kulturalnej, ale „Opowieści z czasów zarazy” były dość mocno promowane w lokalnych mediach i nawet zorganizowano mi spotkanie autorskie, na którym czytelnicy zaskoczyli mnie nowatorskim odczytaniem treści mojej książki.

Książka autorstwa Mariusza Sobkowiaka – „Opowieści z czasów zarazy”
K.O.: Czy może Pan podzielić się swoimi sposobami na pisanie w chwilach, kiedy brakuje inspiracji? Czy warto się w takich momentach przymuszać do pisania?
M.S.: Jak wspomniałem przede wszystkim nie powinniśmy w ogóle zaczynać pisania, jeśli nie mamy pomysłu, czyli czegoś wartościowego, nowego, czym chcielibyśmy podzielić się ze światem. Oczywiście jeśli chodzi o literackie wprawki możemy ćwiczyć styl nawet i bez pomysłu, ale nie będzie to coś wartego publikacji. Nie ma nic gorszego, niż zastanawianie się po przeczytaniu jakiegoś tekstu po co on w ogóle powstał. Jednak gdy mamy już pomysł, coś do przekazania, to ubranie tego pomysłu w wartką akcję, lub chociażby znośną literacko konwencję może się już wiązać z koniecznością przymuszenia się do pisania. Pisanie to praca, a praca nie musi wiązać się tylko i wyłącznie z przyjemnością, a szczerze mówiąc wiąże się z nią rzadko. Gdy gonią nas terminy to już nie ma się nad czym zastanawiać. Uczucie pustki w głowie pojawia się u każdego piszącego. Jeśli mamy motywację, a tę motywację daje nam poczucie pewnej „misji”, czyli tego, że mamy coś do opowiedzenia światu, to przezwyciężymy kryzys. Jeśli tej motywacji nie ma, jeśli piszemy, tylko aby pisać, tworząc sztukę dla sztuki, nie mając nic do przekazania to często w tych momentach odpuszczamy. To po raz kolejny pokazuje jak ważny jest dobry pomysł, cel pisania. Gdy nie mam pojęcia jak ruszyć dalej z historią robię sobie przerwę. Zaczynam pracę czysto koncepcyjną, a mianowicie całą akcję wyobrażam sobie w głowie. Mój sposób pisania jest bliski niemalże tworzenia scenariuszy filmowych. Czytając wyobrażam sobie to co czytam i zanim zacznę samemu pisać wyobrażam sobie całą scenę w głowie. Na ile to co napiszę jest wiarygodne, czy rzeczywiście mogłoby tak wyglądać, co zobaczy w swojej głowie czytelnik? Próbuję różnych wariantów, przenoszę je na papier, ponownie wyobrażam sobie całą scenę, usuwam i przerabiam rzeczy niewiarygodne. Bardzo ważna jest immersja, poczucie zanurzenia w opisywanym świecie. Jedna niewiarygodna scena, która wytrąci czytelnika i trudno zdobyć jego uwagę z powrotem. Polscy pisarze grzeszą topornymi, sztucznymi dialogami i nagromadzeniem zupełnie niemożliwych scen akcji. Dla mnie więc sposobem na twórczy kryzys jest wyobraźnia, gdy stworzymy całą scenę w swojej głowie dużo łatwiej manipulować całą historią, aż trafimy na ciąg dalszy i dzięki temu możemy mieć też pewność, że czytelnik odtwarzając tę scenę w swoim wewnętrznym teatrze będzie w stanie się w nią wczuć. „Suchy tekst” to również bolączka wielu opowiadań, które otrzymujemy do naszych magazynów fantastycznych. Więcej przerw i więcej pracy koncepcyjnej w wyobraźni zamiast stukania w klawisze zrobiłoby świetnie piszącym. A już zdecydowanie czasem krótszy tekst może być lepszy od nonsensownego słowotoku, który wypełnić musi setki stron. Niektóre opowiadania biją na głowę wiele powieści. Opowiadanie fantastyczne „To inni” Neila Gaimana to zaledwie trzy strony formatu a5, a ma w sobie więcej treści niż niejedna tasiemcowa wielotomowa saga fantasy. No i świetny koncept, po którym widać, że autor miał coś do przekazania.
K.O.: Pisał Pan powieść chronologicznie, od początku do końca, czy może stworzył Pan kilka części, które potem połączył w jedno?
M.S.: Moja książka „Opowieści z czasów zarazy” opowiada pewną zwartą historię strona po stronie odkrywając przed nami swoje tajemnice. Każdy rozdział zbliża nas coraz bardziej do rozwiązania zagadki, aż do epickiego finału. Żeby do tego doszło konieczne było chronologicznie prowadzenie narracji. Do tego każdy rozdział ukazuje nam zapomnianą historię miasta Gorzowa Wielkopolskiego opierając się na prawdziwych wydarzeniach historycznych, więc przed rozpoczęciem pisania musiałem wybrać każdy z tych momentów w naszych dziejach i konkretną historię, którą chcę opowiedzieć. Jako że to pierwsza powieść w mojej karierze skupiłem się na tym na czym już się znam, czyli na opowiadaniach. Każdy z rozdziałów możemy czytać jak osobne opowiadanie i nie stracą na wartości. Ale dopiero połączone ukazują nam większy obraz, nową niesamowitą historię. „Opowieści z czasów zarazy” to powieść historyczno-fantastyczna, której akcja rozgrywa się na przestrzeni siedmiuset lat w Gorzowie/Landsbergu. W każdym rozdziale książki zatrzymujemy się w innym miejscu naszej lokalnej historii. Okresy historyczne, które pojawią się w książce nie zostały przeze mnie wybrane na chybił trafił. Poznajemy dzieje pewnej niezwykłej rodziny zatrzymując się w momentach, kiedy w Gorzowie wybuchały różnego rodzaju epidemie. Jesteśmy więc świadkami epidemii dżumy, cholery, angielskich potów. Nie jest to oczywiście przypadkowe, ale związane jest z obecną pandemią COVID-19, z którą się borykamy. Całą przygodę zaczynamy w XIV wieku podczas epidemii Czarnej Śmierci. Gustav, miejski handlarz z Landsberga dowiaduje się, że posiada dar, który może ocalić wszystkich przed zarazą. W XVI wieku potomkowie Gustava zmagają się z epidemią „angielskich potów” i tajemniczym dziedzictwem swojego rodu. Czterdzieści lat później dżuma pustoszy miasto, w którym na stosach płoną czarownice. Setki lat później tajemnica rodu Gustava prześladuje napoleońskich żołnierzy umierających na gorączkę nerwową i lekarzy walczących z epidemią cholery. Pojawią się również czasy obecne i jedna z największych tragedii współczesnych naszego miasta, czyli pożar katedry. Na tle takich wydarzeń zrozpaczony ojciec poszukuje swojej córki, która może być kluczem do rozwiązania zagadki i powstrzymania pandemii koronawirusa. Czy odpowiedź kryje się w wydarzeniach, które miały miejsce setki tysięcy lat temu na obszarze dzisiejszego Gorzowa? O to pytanie, na które szukamy odpowiedzi wspólnie z czytelnikami. Historia powieści prowadzi nas przez wydarzenia dziejące się na przestrzeni siedmiuset lat, pozwalając nam poznać zapomnianą historię miasta i wziąć udział w fantastycznej przygodzie. Ostateczne przesłanie książki jest pokrzepiające. Mimo tych wszystkich tragedii jakie dzieją się na kartach powieści ostateczna konkluzja jest taka – Miłość zawsze zwycięży.
K.O.: W Pańskiej powieści widać wyraźnie, że świetnie zna Pan historię Gorzowa. Jak długo zajęło Panu wyszukiwanie informacji na ten temat? Czy mógłby Pan udzielić kilku rad, jak przeprowadzić dobry research? Lepiej przed pisaniem, czy w trakcie?
M.S.: Mimo, że „Opowieści z czasów zarazy” to dzieło fikcji to każdy rozdział nawiązuje jednak do rzeczywistych wydarzeń z historii Gorzowa Wielkopolskiego. Wszystkie opisywane epidemie naprawdę miały miejsce, a jest to tylko niewielki wycinek tego, z czym musieli się mierzyć nasi przodkowie (wystarczy rzucić okiem na dołączone do książki „Kalendarium czasów zarazy”). Starałem się nie zmieniać faktów, a za to korzystałem z nich pełnymi garściami, próbując jak najlepiej odtworzyć tło historyczne. Już sam wybór okresów historycznych przed pisaniem i konkretnych wydarzeń z naszej przeszłości musiał być poprzedzony głębokim historycznym researchem. Zbieranie informacji zajęło trzy lata i prowadziłem je jeszcze w trakcie pisania, ale rozpoczynanie tworzenia powieści bez wcześniejszego przygotowania nie miałoby sensu, bo musiałbym co chwila zmieniać daną scenę dopasowując ją do realiów historycznych. Podobnie jak z pomysłem nie siadamy do pisania książki historycznej bez historycznej wiedzy. Na szczęście ja kocham swoje miasto i jego historię, więc etap zbierania danych to przyjemna intelektualna podróż. Co więcej mogłem liczyć na pomoc specjalistów. Jeśli udało mi się wskrzesić ducha dawnego Gorzowa, jest to zasługą Pana Jana Zalewskiego, Kustosza Muzeum Lubuskiego w Gorzowie Wlkp., który użyczył mi swojej niebagatelnej wiedzy, konsultując książkę za co ogromnie dziękuję. Konsultacje historyczne wiązały się z ogromem pracy. Całą książkę napisałem w krótkim czasie, właściwie w pół roku, ale trzy lata poświęciłem na pracę koncepcyjną i zbieranie materiałów historycznych, publikacji, artykułów, książek z epoki. Dzięki temu każdy rozdział ma szerokie historyczne tło obyczajowe i oddaje rzeczywiste wydarzenia historyczne. Bohaterami książki są postacie fikcyjne, ale dla jednej osoby uczyniłem wyjątek. Rozdział o epidemii dżumy w XVI wieku to pierwszy i jedyny rozdział, w którym główną rolę odgrywa postać historyczna, Walpurgia (Wella) Trepp, gorzowska czarownica. Wella Trepp istniała naprawdę, a rozdział oparty jest o faktyczny przebieg jej procesu o czary. Jej życie w Gorzowie zostało zniszczone z powodu absurdalnego oskarżenia o czarownictwo. Chciałbym tym rozdziałem przywrócić pamięć o niej oraz o innych gorzowskich czarownicach. Wella nie była jedyną gorzowsko-landsberską czarownicą, a wiedźmy doczekały się w Gorzowie swoistego upamiętnienia. Na Wełnianym Rynku stanęła studnia z rzeźbą czarownicy na daszku. Cały opis procesu gorzowskiej czarownicy oparłem na książce Jerzego Zysnarskiego „Studnia czarownic, czyli nowe opowiadanie o tajemniczych mnichach, czarownicach z Kobylej Góry, procesach i stosach”, w której autor wyczerpująco udokumentował procesy o czary w Gorzowie. Wystarczy stwierdzić, że wszystko co opisałem w tym rozdziale miało miejsce naprawdę, a jedynie szczegóły są wynikiem licentia poetica. Nawet takie wydarzenia jak samosąd w Mironicach na rodzinie „czarownicy” miały miejsce naprawdę, choć sprawstwo rajców miejskich to już moja teoria. W Mironicach zresztą z dużym upodobaniem tracono czarownice, czego nie omieszkałem pominąć w książce (o tyle paradoksalne, że średniowieczna nazwa miejscowości, Himmelstäd, oznacza „niebiańskie miasteczko”). Również przekonanie o tym, że cały proces to spisek wymierzony w Młynarzową oparłem na twierdzeniach Zysnarskiego. Boggischowa i Schumannowa, również oskarżone o czary, także istniały naprawdę, a każdą z nich spotkał los opisywany w tym rozdziale. Narodziny dziecka „czarownicy” Treppowej w lochu dziesiątego kwietnia tysiąc pięćset sześćdziesiątego piątego roku, także nie zostały wymyślone. Ze względu na fakt, iż bardzo mocno oparłem się na historii i opisałem doświadczenia prawdziwej postaci, był to jeden z najtrudniejszych rozdziałów. Co więcej książka ta opierając się na prawdziwych wydarzeniach historycznych działa jak zwierciadło naszej obecnej rzeczywistości. Zawarte w tej książce opowieści pokazują, iż w wielu miejscach niczego się nie nauczyliśmy i wiele problemów, z którymi się obecnie borykamy, jest echem wydarzeń z przeszłości. Dla przykładu podczas epidemii cholery w dziewiętnastowiecznych Prusach miejsca publiczne, jak szkoły, teatry, restauracje musiały być zamknięte, natomiast kościoły mogły być otwarte, co czyniło je rozsadnikami epidemii. Jak widać, historia lubi się powtarzać, prawda? Spiskowe przekonania bohaterki tego rozdziału książki również nie zostały wymyślone. Ludzie, podobnie jak dzisiaj (historia znowu się powtarza), jak mogli obchodzili epidemiczne zarządzenia. Izolowane domy często pilnowano tylko od strony ulicy, a tylne wejścia używano normalnie. Często też komunikację utrzymywano przez dachy. Ludzie na ogół nie wierzyli w zakaźność cholery. Meldowano tylko o ciężkich przypadkach choroby i o zgonach, ukrywając przypadki lekkie, aby uniknąć następstw izolacji. Przemawiał za tym wyraźnie wysoki procent śmiertelności; do dnia 15 września 1831 r. z 1183 chorych cywilnych zmarło aż 932, natomiast z 243 chorych żołnierzy, wśród których na pewno rejestrowano wszystkie zachorowania, zmarło tylko 109, co skrupulatnie odnotowałem w rozdziale. Na wsi nie izolowano domów zupełnie, co najwyżej oznaczano je snopkami słomy. Wpłynął na ten stan z pewnością okres prac żniwnych. Ludność wiejska często nie dopuszczała lekarzy do chorych w przekonaniu, że mają oni polecenie wytrucia w celu stłumienia epidemii, albo po prostu zniszczenia biedoty. Jak widać pomysły o spiskujących lekarzach, którzy chcą skorzystać na epidemii nie są niczym nowym. Mimo, iż jest to powieść historyczna to opowiada o jakże współczesnych problemach.
K.O.: Jak to jest z planem powieści? Czy to prawda, że przed rozpoczęciem pisania trzeba sporządzić chociaż podstawowy szkic fabuły? Jak wyglądały Pana notatki, sporządzone podczas tworzenia powieści? Warto takie robić?
M.S.: Jeśli chcemy opowiedzieć spójną historię, która nie będzie jedynie zlepkiem przypadkowych scen naszkicowanie fabuły przed rozpoczęciem pisania jest priorytetem. Oczywiście historia może zmieniać się, ewaluować w trakcie pisania, ale jeśli nie byłoby zamysłu pierwotnego to nie mamy niczego do czego zdążamy. Zamiast zgrabnej spójnej historii mamy dryfującą donikąd łajbę, która płynie poruszana wiatrami naszego chaotycznego warsztatu. Moje notatki oparłem o kalendarium historyczne dołączone do książki. Ten dodatek był tym od czego zacząłem, wybierając z niego określone etapy historyczne i dopisując do dat pomysły na to co mogło się wtedy zdarzyć, wybierając konkretne zdarzenia, które naprawdę miały miejsce, dopisując nazwiska i postacie. Również na marginesach szkicowałem rys charakterologiczny i szczegóły wyglądu bohaterów. Postanowiło to dość plastycznie oddać czy zachowanie i poglądy Gustava, czy wygląd jego ukochanej. Te postaci wyszły nad wyraz udanie, tak że wielu czytelników kontaktując się ze mną wyrażało żal, a czasem i gniew z powodu ich szybkiego uśmiercenia. Pod koniec pisania moje notatki przypominały dzieło szalonego historyka. Myślę, że sporo dało mi zainteresowanie genealogią. Od lat tworzę drzewo genealogiczne mojej rodziny, na którym obecnie jest ponad 120 osób. Dokopałem się do historii mojej rodziny z XVIII wieku, a dokładnie dotarłem do przodków z 1792 roku. Pozwoliło mi to odtworzyć wiele fascynujących historii. Petronella Mądra to moja prapraprapraprababcia, żona Józefa Kaczałka, rolnika, tudzież chłopa posiadającego ziemię. Na Petronellę trafiłem w księdze zgonów prowadzonej po łacinie we wpisie o śmierci jej córki, a mojej praprapraprababki Jadwigi Dukarskiej w 1842 roku. Jadwigę prawdopodobnie pokonała jakaś choroba zakaźna, ale tego już się nie dowiemy, gdyż wikariusz wpisał w księdze po prostu enigmatyczne „febris” – gorączka. O tym, że chodziło o jakąś epidemię może świadczyć fakt, że dzień później zmarła kobieta rodu Dukarskich, prawdopodobnie krewna męża. W ten sposób historia mojej rodziny wiąże się z historiami epidemii, o których napisałem powieść. Być może moją przodkinię pokonała cholera, która zbierała swoje żniwo w ówczesnych Prusach, o czym pisałem w „Opowieściach z czasów zarazy”? Na szczęście przed swoją śmiercią Jadwiga wydała na świat córkę, Juliannę Dukarską, z której linii dwa pokolenia później przyszła na świat Anna, żona mojego pradziadka Piotra Sobkowiaka. Poszukiwanie przodków uzmysławia nam, ile okoliczności musiało mieć miejsce, abyśmy pojawili się na świecie i jak łatwo mogłoby dojść do tego byśmy nigdy się nie urodzili. W jakiś sposób czyni to nasze istnienie cudownym. Na innej gałęzi mojego drzewa cofamy się w przeszłość o 187 lat, gdy w 1835 r. w Parafii Panienka mój praprapradziadek Stanislaus (Stanisław) Sobkowiak będąc 22 letnim młodzieńcem pojął za żonę Antoninę Maciorowską. Po nazwisku mojego przodka wikariusz wpisał po łacinie jego zawód, status społeczny – „famulus”, a więc „parobek, sługa, pomocnik”, chłop, który nie posiadając własnej ziemi był pracownikiem w gospodarstwie u kogoś innego. Drewniany kościół w Panience, w którym najprawdopodobniej wziął ślub mój praprapradziadek, poświęcony w roku 1787, pod wezwaniem Najświętszego Imienia Jezus stoi i jest użytkowany do dziś. Jak głosi zapis w księdze kościelnej młodzi opłacili trzykrotne zapowiedzi, przez trzy niedziele, aby wszyscy wiedzieli o ich szczęściu i mogli w nim uczestniczyć. Dwa lata później na świat przyszedł ich syn Nikolaus (Mikołaj), mój prapradziadek, który zapoczątkował drogę do mojej osoby. Ciekawostką jest fakt, jak mogłem dowiedzieć się o istnieniu tego dokumentu. Otóż wszystko to możliwe jest dzięki wierze egzotycznego wyznania zza oceanu. Mikrofilmy, na których znalazła się ta strona księgi z małej parafii w zaborze pruskim zostały wykonane przez Towarzystwo Genealogiczne z Salt Lake City w Stanie Utah w USA. Zastanawiacie się pewnie teraz co ich obchodziły takie akta z maleńkiej wsi po drugiej stronie świata? Otóż Towarzystwo Genealogiczne z Utah jest organizacją non-profit utworzoną przez Kościół Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich, szerzej znanych jako Mormoni. Mormoni praktykują, tzw. chrzest za zmarłych. Jest to praktyka religijna, polegająca na przeprowadzeniu obrzędu chrztu na osobie zmarłej za pośrednictwem żywej osoby. Skoro można ratować ludzi przed ogniem piekielnym chrzcząc ich już po ich śmierci we właściwej wierze wyznawcy tego Kościoła poświęcają dużo energii i funduszy prowadząc rozbudowane badania genealogiczne, aby dotrzeć do zmarłych przodków i ochrzcić ich po śmierci. Stąd utworzenie Towarzystwa Genealogicznego, które gromadzi mikrofilmy z aktami urodzeń, ślubów i zgonów ze wszystkich lat i miejsc na całym świecie. Dzięki tej egzotycznej wierze mogłem zaś dotrzeć do mojego praprzodka i dowiedzieć się co niego o jego życiu. Takie smaczki historyczne i społeczne niezmiernie mnie fascynują i trafiają do moich opowiadań i do powieści. Z racji tego, że moja powieść rozciąga się na przestrzeni siedmiuset lat nie mogła opowiadać historii jednej rodziny, ale musiała przybrać postać rodzinnej sagi. Moje doświadczenia z tworzeniem drzewa genealogicznego znacząco się tutaj przydały.
K.O.: Bardzo dziękujemy za wywiad!

Mariusz Sobkowiak z żoną Aleksandrą
Mariusz Sobkowiak (ur. 1989) – Redaktor naczelny Gorzowskiego Magazynu Fantastycznego „LandsbergON”, Wielkopolskieo Magazynu Fantastycznego „Imaginarium Wielkopolskie” i Opolskiego Magazynu Fantastycznego „Imaginarium Opolskie”, a także lubuskiego magazynu społeczno-kulturalnego „Młody Obywatel”. Pisze fantastykę, laureat konkursów literackich, lokalny społecznik, Prezes Stowarzyszenia na rzecz Innowacji Społecznych NOVUM. Zakochany w Gorzowie Wielkopolskim i jego historii.