Brytyjczycy z Supermassive Games wdarli się na rynek wirtualnej grozy przebojem, wraz z Until Dawn. Intrygująca historia, wyraźne inspiracje hollywoodzkimi klasykami i nietypowa w przesyconych symulatorami chodzenia ostatnich latach rozgrywka zapewniły ich produkcji poklask zarówno graczy jak i recenzentów, którego nie udało się uzyskać ponownie w przypadku Man of Medan. Co zawiodło? Przede wszystkim historia. Całe szczęście więc, że Little Hope prezentuje się pod tym względem znacznie lepiej.
Potrzeba by iść dalej
Fabuła rozpoczyna się dość standardowo – mamy grupkę studentów i ich profesora, którzy na skutek wypadku trafiają do zasnutego mgłą, opuszczonego miasteczka (skojarzenia z Silent Hillem są tu jak najbardziej na miejscu). Wykonanie podstawowego zadania polegającego na znalezieniu pomocy szybko się komplikuje, gdy nasi protagoniści zaczynają doświadczać niepokojących wizji. Co gorsza, wkrótce jednak okazuje się, że na samych majakach się nie kończy. Coś ewidentnie dybie na życie bohaterów, a oni sami zdają się powiązani z naznaczonym tragiczną historią miejscem bardziej niż mogliby przypuszczać, i to niekoniecznie w jednej linii czasowej. Czy dowiedzą się prawdy i zdołają wydostać się z koszmaru? To już zależy tylko od nas.
Jakkolwiek ciekawie powyższe by nie brzmiało, start nowej przygody w antologii jest raczej z tych kiepskich. Postaci wydają się równie stereotypowe i pozbawione głębi jak w Man of Medan, a scenariusz rozkręca się boleśnie wolno, podczas gdy my kluczymy po korytarzachw poszukiwaniu znajdziek i miejsc, które odblokują kolejne sekwencje fabularne. W przeciwieństwie do pierwowzoru Little Hope radzi sobie z trzymaniem fabularnych twistów w tajemnicy na tyle dobrze, że w trakcie rozgrywki zastanawiamy się, co może zdarzyć się za kilka następnych zakrętów. O dziwo, w miarę odkrywania kolejnych kawałków układanki nasi podopieczni zyskują ludzkie twarze i można z nimi sympatyzować, a i tempo zaczyna zauważalnie rosnąć. Zatem im dalej w koszmar, tym bardziej atrakcyjnie. I to właśnie przemyślana opowieść stanowi główną siłę napędową produkcji. Jest to o tyle istotne, że pod kątem mechanizmów rozgrywki nie zmieniło się w The Dark Pictures właściwie nic.
Czy ja tuż już kiedyś byłem?
Naszym podstawowym zadaniem pozostają leniwe przechadzki po opuszczonych lokacjach, odkrywanie połyskujących zachęcająco fabularnych sekretów i okazyjne sekwencje QTE w okraszonych filmowymi najazdami kamery scenach. Nie zmienił się również system interakcji między bohaterami – właściwie każdy dialog daje nam możliwość wyboru dwóch wariantów zachowań, które w bliżej nieokreślonej przyszłości przyniosą różnego rodzaju konsekwencje. To nic innego jak stare dobre hasło: „ta postać to zapamięta” i choć nie jest zrealizowane tak dobrze jak w magnum opus tego typu gier, Life is Strange 2, to w kilku przypadkach i tak całkiem boleśnie się o tym przekonamy.
Nieco cierpkich słów rzucić można za to w kierunku jumpscare’ów, które wzorem Man of Medan występują tu w ilościach nadprogramowych. O tym, jak słaby jest to środek wyrazu i jak łatwo się nań uodpornić napisano już wystarczająco wiele, a tu dodatkowo spora część z nich – przynajmniej w moim przypadku – kompletnie nie trafiała w tarczę. Kwestia tego, co na nas w horrorach działa pozostaje jednak indywidualna. Jeśli szkarada wyskakująca zza węgła w akompaniamencie dźwiękowej kakofonii sprawia, że kulicie się ze strachu, przed przygodą w Little Hope polecam zaopatrzeć się w paczkę pieluch. Pod tym względem developerzy z Supermassive Games nadal zdecydowanie nie biorą jeńców.
Déjà vu można też doświadczyć przyglądając się kwestiom technicznym produkcji. Udźwiękowienie stoi na dobrym poziomie, aktorzy głosowi z Willem Poulterem na czele również wypadają równie przyzwoicie, a oprawa graficzna to w zasadzie ten sam poziom, co w Man of Medan. Zatem nic nowego, choć dzięki temu ostatniemu punktowi gra działa stabilnie również na słabszych komputerach. Jedyny poważniejszy bug, na jaki natknąłem się podczas rozgrywki, dotyczył zablokowanego kursora podczas opcji dialogowych, przy wariancie sterowania za pomocą myszy i klawiatury. Plus dla twórców za to, że możemy w takim wypadku poratować się padem albo przełączyć się na tryb point’n’click. Chociaz niedopatrzenie jest irytujące, nie uniemożliwia zabawy.
Warto też wspomnieć, że podobnie jak pierwowzór Little Hope daje nam możliwość zabawy ze znajomymi, czy to poprzez tryb „kanapowy”, polegający na wybraniu swojej postaci i podawaniu sobie kontrolera czy online. W tym drugim przypadku jednak nie znajdziemy tu tak zwanego Friend’s pass, czyli trybu umożliwiającego zabawę komuś, kto egzemplarza gry nie zakupił.
Strachy na lachy
Czy wobec powyższego możemy rzeczywiście mówić o produkcji, która zrobiła krok naprzód w stosunku do Man of Medan? Cóż, to zależy. Z jednej strony mamy tu do czynienia z niemal identyczną grą wrzuconą w nowe realia fabularne, z drugiej to właśnie scenariusz zalicza w Little Hope największy progres. Jeśli jednak wyznacznikiem porządnego horroru jest dla was ciekawa historia, a powtarzalność mechanizmów rozgrywki jest czymś, co możecie przełknąć, nowa gra Supermassive Games zasługuje na szansę. Kilka godzin dreszczyku emocji za relatywnie niewielką cenę to w końcu coś, czego od halloweenowej popkultury życzymy sobie co roku.
Za udostępnienie egzemplarza gry do recenzji dziękujemy firmie Cenega