Zmagania Daryla, Carol, Michonne i pozostałych milusińskich ze złowrogimi Szepczącymi w świecie opanowanym przez zombie trwają w najlepsze. Sezon dziesiąty osiągnął swój tymczasowy punkt kulminacyjny wraz z premierą ósmego odcinka stanowiącego tzw. mid-season finale, a dalszy ciąg historii poznamy dopiero po 23 lutego. Tylko czy właściwie jest na co czekać?
Serial znany oryginalnie jako The Walking Dead był niegdyś potężną marką wymienianą bez wahania wśród pierwszych telewizyjnych gigantów obecnej dekady, takich jak Gra o Tron czy Breaking Bad. Choć w odróżnieniu od swoich konkurentów wciąż pozostaje w grze, zdecydowanie stracił od tamtej pory na znaczeniu – zresztą nie bez powodu. Najpierw borykał się on z ogólnym spadkiem jakości scenariusza, później zaś z nadmiernym przedłużaniem pierwszego od dawna naprawdę udanego wątku (Negan i Zbawcy). W międzyczasie ucierpiał również z powodu kilku dziwacznych decyzji scenarzystów, którzy w krótkim czasie pozbyli się wielu pierwszoplanowych postaci, stanowiących dla wielu fanów esencję serii. Co się stało, to się nie odstanie, pozostaje nam więc ufać, iż opowieść zmierza (mimo wszystko) do czegoś ciekawego i czekać na dalszy rozwój wypadków.

Źródło: forbes.com
A teraz szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu!
Jak już zdążyłem wspomnieć, na przestrzeni ostatnich sezonów Żywe Trupy wręcz lawinowo straciły większość swoich znanych twarzy. Sądząc po ostrych reakcjach fanów w sieci, wiele z tych śmierci (lub innych form usuwania protagonistów z fabuły) stanowiło punkty, w których liczni widzowie zakończyli swoją przygodę z serialem. Począwszy od egzekucji Glenna wybuchy oburzenia były coraz silniejsze, a jednak The Walking Dead opuścili później kolejno Carl, Rick oraz Maggie. Podobny los spotkał też co bardziej prominentne postaci drugoplanowe, jak Abraham, Tara, Enid czy Jezus. Trend ten nie słabnie – wiadomo już, iż po bieżącym sezonie obsadę opuści Danai Gurira, odtwórczyni roli Michonne.
Niby nic w tym złego, wszak od samego początku twórcy starali się budować atmosferę niepewności wokół losów głównych bohaterów na podobieństwo Gry o Tron. Wiadomo więc, że nic nie trwa wiecznie, a w tym ponurym postapokaliptycznym świecie nikt nie jest bezpieczny. Z biegiem czasu niestety zabieg ten przestał służyć opowieści, a zaczął być generatorem kiepskich zwrotów akcji nastawionych na czyste szokowanie oraz metodą pozbywania się osób, z którymi po prostu nie wiadomo, co zrobić. Sytuację pogarsza również fakt, iż scenarzyści zachowują się niczym facet z młotkiem, który wszędzie widzi gwoździe. „Wyrokami śmierci” obrywają nie tylko starsze, wysłużone postaci, ale też te nowe, które powinny wypełniać niszę po poprzednikach, ale ostatecznie nie dostają takiej szansy. Przez to wiele wątków wydaje się całkowicie bezcelowych, motywacje wielu protagonistów stają się kompletnie niezrozumiałe, a fabuła zatacza dziwaczne koła.
Mówiąc konkretniej – sezon dziewiąty poświęcił mnóstwo czasu ekranowego na przemieszczenie młodego Henry’ego z trzeciego planu na pierwszy… a potem go uśmiercił. Wraz z nim niestety unicestwiono również jakikolwiek sensowny powód, dla którego „wykradziona” Szepczącym Lydia miałaby pozostawać w społeczności protagonistów. I rzeczywiście, w sezonie dziesiątym dziewczę snuje się gdzieś w tle, nie posiada niemal żadnych relacji z innymi i wyraźnie służy jedynie za narzędzie do kilkukrotnego popchnięcia fabuły w pożądanym kierunku, a później – jakże wygodnie – znika bez śladu.

Źródło: spoilertv.com
Zaraz, zaraz… ktoś w ogóle wie, dokąd idziemy?
Muszę z przykrością stwierdzić, iż co najmniej od dziewiątego sezonu scenariusz wydaje się błądzić w ciemnościach i obijać o ściany, a sezon dziesiąty kontynuuje ten trend. Showrunnerzy najwyraźniej zupełnie nie uczą się na błędach i nie dostrzegają faktu, iż sami coraz bardziej zapędzają się w kozi róg. W Żywych Trupach zaczyna zwyczajnie brakować bohaterów, na których mogłaby się opierać historia. Weterani serialu pierzchają z obsady niczym szczury z tonącego okrętu, a i nowe postaci padają jak muchy, zanim staną się rozpoznawalne i możliwe do polubienia. Choć niektóre „świeżaki” mają pewien potencjał, a odpowiedzialni za ich kreację aktorzy dwoją się i troją, by zapaść widzowi w pamięć (tu doceniam chociażby Magnę i Luke’a, granych odpowiednio przez Nadię Hilker i Dana Foglera), okazuje się to bardzo trudne przy tak niewielkiej ilości czasu antenowego oraz opowieści, która niemal wcale ich nie angażuje.
Poza tym prezentowane nam społeczności Wzgórza i Aleksandrii stają się coraz bardziej niewiarygodne i pozbawione „szkieletu”, który by je podtrzymywał. Być może zbyt dużo się nad tym zastanawiam, ale wraz z rozwojem akcji grupy te straciły niemal wszystkie osoby o jakimkolwiek potencjale przywódczym (Rick, Glenn, Carl, Maggie, Jezus, Tara), a z braku lepszych opcji twórcy zaczęli umieszczać na czele osad postaci, które nigdy tego rodzaju zdolności nie zdradzały (Aaron, Gabriel), oraz porywczych samotników, którzy przez długi czas pozostawali na obrzeżach powstałych miasteczek (Michonne, Daryl, Carol). Oglądając, ma się wrażenie, iż ewolucja tych konkretnych protagonistów w takim kierunku jest nienaturalna i wynika wyłącznie z faktu, iż wszyscy stosowniejsi kandydaci zostali już poświęceni na rzecz tego czy innego plot twistu, bez przemyślenia długofalowych konsekwencji takiego posunięcia.

Źródło: pinterest.com
Dobry antagonista potrzebny od zaraz!
Kolejną poważną bolączką, która ściąga bieżący sezon w dół, jest nieciekawy i niestwarzający poczucia realnego zagrożenia przeciwnik. Alfa wraz ze swoimi „oficerami”, Betą i Gammą po prostu nie dorastają do pięt poprzednim bad guyom. Między nimi a charyzmatycznym, groźnym i świetnie zagranym Neganem leży ogromna jakościowa przepaść, a w moim odczuciu spisują się nawet gorzej niż ich bardziej przeciętni poprzednicy, jak np. Gubernator. Z odcinka na odcinek Alfa staje się coraz mniej onieśmielająca – o ile w ogóle kiedykolwiek można było ją tak określić – a im więcej jej potknięć, załamań nerwowych i dziwacznych posunięć obserwujemy, tym trudniej jest w ogóle uwierzyć w to, iż zgromadziła i zastraszyła tylu popleczników, oraz że jest w stanie utrzymywać ich w ryzach. Kłuje to w oczy tym bardziej, że jej grupa jest wyraźnie bardziej sterroryzowana i podporządkowana wyłącznie jej osobie, niż kiedykolwiek miało to miejsce np. u Zbawców.
Sami Szepczący również wypadają blado przy wspomnianych już siepaczach Negana. Początkowo na ich korzyść działała aura tajemniczości i niekonwencjonalne metody radzenia sobie w postapokaliptycznym świecie, czyli zdolność ograniczonego kontrolowania żywych trupów oraz ścisłe monitorowanie i infiltrowanie innych społeczności ocalałych. Niestety ten czar dość prędko prysnął, a noszący skóry martwych nożownicy stali się mniej intrygujący i niepokojący niż choćby znani ze starszych odcinków mieszkańcy złomowiska.
Sezon dziesiąty coraz bardziej odziera ich z resztek tego rodzaju grozy, a bez niej wychodzi na wierzch fakt, iż są zaledwie zbieraniną brudnych, niedożywionych dziwaków zastraszonych przez swoją niestabilną emocjonalnie przywódczynię. Nie posiadają oni żadnych fortyfikacji, żadnej bazy, pojazdów czy pokaźnego zapasu broni palnej – polegają jedynie na zaganianych niczym owce hordach zombie oraz brutalnych atakach z zaskoczenia z wykorzystaniem broni białej.
Wziąwszy to wszystko pod uwagę, trudno jest uznać scenariusz za wiarygodny i trzymający się kupy. Szepczący nie mają w zasadzie żadnej przewagi nad protagonistami, którzy żyją w strzeżonych, otoczonych murem miasteczkach, są zaprawieni w bojach z umarlakami oraz dysponują pancerzami, końmi i wieloma rodzajami broni miotających i miotanych. Mimo tego główni bohaterowie raz za razem dają się przechytrzyć i są zbyt przytłoczeni i przerażeni, by choć spróbować jakiejkolwiek formy zorganizowanego kontrataku. Opowieść wydaje się co prawda zmierzać powoli w tym kierunku, lecz i tak wszystko, co zobaczyliśmy do tej pory, zasługuje na miano absurdu.